Tym razem się nie odsunęła. Ostrożnie, uspokajająco głaskał ją po włosach, po ramionach dygoczących od płaczu. Nie znajdował słów. Żadnego pocieszenia.
Tak samo zbójca obejmował wiedźmę, pomyślał przelotnie. Zupełnie tak samo i pewnie z tym samym strachem. Bo nade wszystko bał się. Jakby z jej dotykiem mogło wniknąć weń przekleństwo Zird Zekruna. Poniżający strach i jeszcze gorszy wstręt. Nie powinienem był wysyłać tego listu, pomyślał. To tylko dziecko, na wpół obłąkane z przerażenia. Bezużyteczne.
– Zmieniłeś się – powiedziała wreszcie. – Rozpoznałam miecz, nie ciebie. Dziwne, prawda? Wiesz, kiedy dostałam list, wydawało mi się, głupiej, że zdołamy coś jeszcze odnaleźć. Jednak później Szarka mówiła mi, że szykujesz rebelię. Powstanie – poprawiła się, ale nie dość szybko. – I że ściągnąłeś mnie do Spichrzy, żeby zwaśnić księcia Evorintha z Wężymordem. Że właśnie dlatego mogłeś wczoraj próbować mnie zabić rękoma nasłanych zbójów. Czy to prawda?
Pytanie było twarde, niemal napastliwe. Ale w oczach miała coś zupełnie innego. Prośbę.
– Nie – odpowiedział. Usta miał zupełnie suche. – Choć bogowie poświadczą, że o tym myślałem.
Wiedział, że teraz powinien jej powiedzieć o wszystkim innym. O ucieczce z płonącej cytadeli z Sorgo przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. O tym, jak próbował po nią wrócić, jeszcze pierwszej nocy, kiedy groza opadła na tyle, by zrozumiał, co się naprawdę zdarzyło w świątyni Bad Bidmone. O nienawiści i tęsknocie, które pozwoliły mu przetrwać w kohorcie lodowego boga. I później – o latach w Czerwienieckich Grodach, kiedy jeszcze wszystko wydawało się proste i osiągalne. Wyprawie na dalekie południe, która miała trwać jedno krótkie lato, a rozciągnęła się jakże bardziej. O snach pod obcym, gorącym niebem, w których prześladował go wizerunek drobnej brązowookiej dziewczynki, spoglądającej przez okno z wieży alchemiczek ku Cieśninom Wieprzy.
I o tym, jak powoli uczył się nie pamiętać.
Nic nie powiedział. W czasach, które nadchodziły, miłosierdzie miało być rzadkim zbytkiem. Nie sądził, by mogli sobie nań pozwolić.
– Nie zdołałbyś mnie zabić – rzekła martwo. – Jednak cieszę się, że nie próbowałeś. Wężymord – wymówiła jego imię spokojnie, niemal obojętnie – chce, żebym odkryła przed nim tajemnicę ognia alchemików. Dlatego wysłał mnie do kopalń u podnóża Gór Żmijowych, choć najpewniej wiedział i o tym, że mnie wezwałeś. Jednak tak bardzo pragnie ognia, który płonie w wodzie, i innych alchemicznych tajemnic, że pozwolił mi wyjechać. A ja mu ich nie dam. Żadnemu z was. I będę czekać w uścieskiej cytadeli.
– Na co?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Chyba jeszcze żadne z nas nie wie. Chciałabym mieć czas – dodała z cicha. – Szarka mówi, że nie władają nami przepowiednie, a każde proroctwo pozostawia wybór. Więc gdybym miała wystarczająco wiele czasu, może zdołałabym rozwiązać zagadkę i zapobiec temu, co zobaczyłam w zwierciadłach. Ale nie wydaje mi się, że będę go miała. Na razie wiem, że nigdy wszystkie dzieci kniazia nie wyjeżdżały z Żarników i teraz też jedno z nas musi zostać. Chociażby po to, żeby na koniec ktoś opłakiwał zmarłych. I tyle. Zeszliśmy się na darmo i na darmo się też rozejdziemy.
– Naprawdę? – spytał równie cicho, bezwiednie ujmując jej chłodne palce.
– Nie. Nie wiem – nie cofnęła dłoni. – Tej nocy czuję się, jakbym już była martwa. Jakbyśmy wszyscy byli martwi – ja, ty, Szarka, nawet wiedźma. Więc zapytaj mnie, kiedy to wszystko się skończy. Jeśli któreś z nas będzie nadal żyło.
Potem długo jeszcze siedzieli w nocy na łaciatym płaszczu Koźlarza. W milczeniu. W dole, za murami cytadeli płonęła Spichrza.
Czasami ojcowie odzyskują córki, pomyślała Zarzyczka, i czasem bracia odnajdują siostry. A czasami nie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Strażnicy nie ośmielili się jej zatrzymać. Książę na mnie czeka, powiedziała, a pod płaszczem miała jedynie lnianą, spodnią suknię. Bose stopy. Nie znali co prawda jej twarzy, ale we fraucymerze księżnej Egrenne było wiele dworek, zaś spichrzański pan nie przywykł sam sypiać. Zwyczajna rzecz.
Książę wciąż stał przy oknie, przypatrując się pożarowi miasta. Nie, nie zdziwił go widok córki Suchywilka – o ile istotnie była jego córką. Nazbyt dobrze znał pogłoski o dri deonemach, by dziwić się czemukolwiek. Może właśnie dlatego ze wszystkich ludzi, którzy zjechali na spichrzańskie Żary, służebniczka Fei Flisyon niepokoiła go najbardziej. Pozostałych potrafił choć w części zrozumieć. Nawet kapłanów Zird Zekruna, którzy, jak mu się zdawało, nader srogo zawiedli się tej nocy w rachubach. Rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema wymykała się jego pojmowaniu.
– Pani – nieznacznie skinął głową, kiedy podeszła bliżej. – Co was do mnie sprowadza, pani, w tę jakże osobliwą noc?
Wiedział już, że Zwajcy odnaleźli ją w ruinach wieży Śniącego. Żywą. Jednak kiedy stanęła obok w białej sukni, a jej twarz była jasna, niemal przezroczysta, wydało mu się, że tak właśnie musi wyglądać Annyonne, o której przed laty, dawno temu, opowiadała mu piastunka. Bo w Górach Żmijowych nadal straszono dzieci widmem bladoskórej niewiasty, która zakrzywionym sierpem ucięła głowy Stworzycielom w czasach, gdy świat był młody jak niemowlę. I co roku, właśnie w noc Żarów, po trzykroć przeklinano jej imię.
Jednak córka Suchywilka była niezawodnie śmiertelna. Jej ręka drżała, kiedy odgarnęła włosy z twarzy. Krwawiła, w wycięciu sukni dostrzegał wyraźnie ledwo przyschniętą rankę. Widział też, że jest wyczerpana do granic możliwości.
A jednocześnie, pomyślał, jednocześnie bogowie potrafią nas omamić na wiele sposobów.
– Nie jestem pewna – powiedziała jakby ze zdziwieniem Zwajka. – Naprawdę. Wiedźmie przepowiednie, spiski, powalona wieża boga, nie potrafię wszystkiego ogarnąć. Jakbym zatraciła się w dusznym koszmarze.
– Tedy jest nas dwoje.
– Nie – potrząsnęła głową. – Mylicie się, książę. Wierzę, że moglibyście mnie w wielu rzeczach objaśnić i wdzięczna będę, jeśli zechcecie. Ale nie jest nas dwoje w żadnej z nich. I cokolwiek postanowicie w tej materii, to bez znaczenia i nic nie zmieni.
Książę Evorinth uniósł brew. Mógł ją odesłać do Wiedźmiej Wieży za przewiny dotkliwsze niż ubliżanie panu Spichrzy. Przywędrowała z wiedźmą tej samej nocy, kiedy w Trątniowcu i Cierzynie mordowano jego poddanych, i szła od strony Gór Sowich, odwiecznego zwierzołackiego siedliska. Nie potrzebował dowodów. Nie potrzebował nawet sądu. Starczyło rozpuścić wieści wśród rozszalałego motłochu. Herezja i bluźnierstwo, pomyślał. Dość, by uwięzić ją w ciemnicy głębszej niż lochy pod Wiedźmią Wieżą. Tak głębokiej, że Suchywilk nie zdoła jej odnaleźć.
Będzie czas, pomyślał. Nie raz wydawał ludzi katu: nie darmo w Górach Żmijowych nazywano go Wieszacielem. Jednak wbrew temu, co powtarzano ze sprośnym rechotem w spichrzańskich oberżach, nie znajdował uciechy w przypatrywaniu się torturowanym niewiastom ani przyozdabianiu dusielnic ścierwem zbiegłego chłopstwa. Podpisywał pergaminy. Przyjmował petycje. Sprawował sądy. Lecz po jego prawicy nieodmiennie zasiadał Krawęsek w długiej świątynnej szacie i zwierciadlanym naszyjniku, świadectwie władzy sprawowanej w imieniu Nur Nemruta. Z lewej zaś strony miał księżnę Egrenne, drobną, wysuszoną niewiastę, która była jego matką i w złości potrafiła rzucać się na posadzkę sali audiencyjnej, wzywając bogów na świadectwo swej krzywdy, rwąc włosy z głowy i przeklinając synowską niewdzięczność. I to regenci spisywali pergaminy wyroków. On tylko kreślił na dole swój podpis.