– Pomyślałby kto – roześmiała się Szarka – że zbójca przeciwko wszelkiemu porządkowi winien występować. Tymczasem ty, Twardokęsek, jesteś tradycjonalista zagorzały jak mało kto.
– Bo gdzież tak! – zaperzył się jeszcze bardziej zbójca. – Widzieliście, jaki czepiec rogaty baba miała? Prawie jako łoś nade łbem go niosła. A wyszywany czym? A srebrną nicią! A spódnic ile na rzyć wdziała? Wedle mego rozeznania z tuzin, a wszystkie wykrochmalone tak, że na łokieć nad ziemią sterczą! Przecie ona nie pani paradna, ale prosta mieszczka! Przecie są edykty, co jawnie mówią, że mieszczance więcej niźli trzech spódnic wkładać nie Iza. I co? Po staremu jako chcą łażą!
– I ty byś je, Twardokęsek, z owych nadliczbowych spódnic i srebrnych czepków nie zwlekając obdarł?
– A pewnie! Bo nie przystoi! Toć popatrzcie na naszą księżniczkę. – Zarzyczka, niespodzianie nazwana naszą księżniczką, zarumieniła się lekko. – Toż ona skromna jako wróblik. Opończę z prostego sukna nosi i telejkę zwyczajną, ubożuchną. A byle baba…
– Starczy już, Twardokęsek – przerwała Szarka – nim coś do cna głupiego rzekniesz.
– Przeciwnie – wtrąciła Zarzyczka – wielce mnie ciekawią pana Twardokęskowe rozmyślania o strojach i świata porządku. Nie przerywajcież sobie, panie Twardokęsek, bardzo chętnie posłucham.
Zbójca aż podniósł rękę, żeby się z ukontentowania pogładzić po brodzie, jak miał w zwyczaju. Ale zaraz sobie przypomniał, że nie ma już pięknej, czarnej brody, bo się ze szczętem spaliła w gospodzie Goworki.
– Po mojemu, księżniczko – zaczął – to rychło rozeznać można, że wyście pani przystępna, łaskawa i miłosierna. I to jest rzecz dobra, niewieściej naturze przystojna, ale czego za wiele, to tym bardziej szkodzi. Bo tak to we świecie, że jak się kto za bardzo nagnie, to jeszcze łacniej go podepczą. Bo pan to musi być pan. Choćby nie wiem jak ludziom sprzyjał, przecie on nie swojak. I nie jak swojaka powinni go miłować, ale, widzicie, księżniczko, tak ze strachem a nabożeństwem. Nie zda się panom z pospólstwem zanadto bratać, bo to nikomu na zdrowie nie idzie. Wedle mnie, księżniczko, wam nie brunatne szatki przynależą, wyście nie mniszka czernica. Wyście kniaziowska dziewka i żalnicka pani zwierzchnia, wam złoto przystoi i pontały sute, błyszczące. A ta pyskata baba nie łokciem trogać was winna, ale niziuchno pysk skłaniać, jak na nią z powozu spojrzeć raczycie! Ano!
Chciał jeszcze więcej gadać, ale wtedy właśnie wiedźma zrobiła coś, co zupełnie pomieszało zbójcę i pozbawiło wszelkiej elokwencji. Wspięła się na palce, zarzuciła mu ręce na kark i nim cokolwiek zdążył rzec, głośno ucałowała. Pośrodku traktu i na nic się nie oglądając.
– Nigdy nie żałowałam, że idziesz z nami – oznajmiła, wciąż wisząc na jego szyi, a właściwie lgnąc doń bezwstydnie całym ciałem. – Od samej przełęczy Skalniaka ni jednego dnia nie żałowałam.
Zbójca z pomieszaniem począł wyplątywać się z wiedźmiego uścisku, starając się nie słyszeć pieprznych docinków, którymi hojnie obrzucali go biesiadujący przy murze pątnicy.
– No co? – zeźlił się karzeł. – Będziemy tak stać pośrodku traktu i komplementa sobie prawić czy balwierza szukamy?
Balwierz, a właściwie balwierka, okazała się przykrą, swarliwą staruchą. Na widok kompanii wychyliła się z okna, na którym miała porozkładane narzędzia swego rzemiosła, i z miejsca poczęła im złorzeczyć.
– Mnie tam za jedno, kto jesteście – ucięła tłumaczenia karła. – Wy mnie ócz nie próbujcie mamić, bo dobrze wiem, za jakie kurewstwo was do łysego postrzygli. No co, ladaco, ślepia wytrzeszczasz? – rzuciła ku żalnickiej księżniczce, która istotnie przypatrywała się jej ze zdumieniem. – Myślisz, że jak sobie na łbie warkoczyków pozaplatasz, niby pani ze dwora, to człek złego nie rozpozna? Złażą się, psiakrwie, z całych Gór Żmijowych jako muchy do lepu. Niby się na służbę najmują, ale zamiast gary czyścić, całe dnie po ulicach łażą, kuprami kręcą. Poprzebierane, wyszminkowane, że obraza boska. To ja powiadam, bardzo dobrze, że postrzygli, szkoda tylko, że nosa za bałamuctwo nie obcięli i czoła żelazem nie napiętnowali. Żelazem grzech wypalać trza!
Co jeszcze o grzechu rzec chciała, nie usłyszeli, bo zeźlona Szarka pochwyciła za okiennice i z rozmachem balwierski sklepik zamknęła, srodze gospodyni gębę przytrzaskując. Ze środka dobiegł łomot i przytłumione, lecz paskudne przekleństwa. Szarka roztropnie przyspieszyła kroku.
– Ludzie jacyś niezbyt tu przyjaźni – zauważyła Zarzyczka.
– Spichrzańscy – pogardliwie wyjaśnił Twardokęsek. – Harde i nadęte ścierwa. Wy wiecie, księżniczko, jak oni nas podejmowali, kiedy szczuracy na kopiennickie władztwo ruszyli? Ano zasadzali się wedle samej granicy na uciekinierów i rzezali mężów, niewiasty, dzieciska pospołu. Rabunkiem a krwią niewinną cała Spichrza stoi. Ech, niechby się jaka okazja trafiła – wykrzywił się szpetnie – ja bym im tak za tamte rzezie odpłacił, że i za wiek niewiasty by moim imieniem dzieciaki straszyły. Nadto umyślili sobie, że ichniejsza Spichrza wszego świata cud i pępek. Łżą jako psi! Kędy im do kopiennickiej Stopnicy, co niegdy w Górach Żmijowych stała! Kii Krindar ją wyznaczał, w samym środeczku ziemi, a kto jak kto, ale on przecie na miarach rozumieć się musi. Kowal jest fach solidny, uczony, nie to, co tutejsza kukła, co ją za boga mają. Przecie Nur Nemrut jeno spać a chrapać potrafi! Środka świata on by nie rozpoznał, choćby mu we śnie na sam łeb zleciał…
Rozważania o środku świata przerwał zadyszany wyrostek, który wczepił się w połę Twardokęskowego płaszcza. Lewe oko miał podbite, podeszłe krwią, chałat wytarty i poplamiony. Szarka płynnie zastawiła mu drogę do księżniczki.
– Poczekajcież! – zasapał. – Ja wedle włosów.
– Jak się twoja pani namyśliła, to trochę poniewczasie – zauważyła Szarka.
– E, gdzie by się namyśliła – chłopak wyszczerzył niemiłosiernie spróchniałe zęby. – Nos starej rozbiliście. Sroży się teraz okrutnie i straży krzyczy, a was przeklina takimi wyrazy, że podziw bierze. Ja tak… wedle własnego rozumu… Bo po co macie po innych balwierzach chodzić?
– rozsznurował sakwę i wyciągnął z niej perukę.
– Ukradłeś? Własnej mistrzyni zwędziłeś?
– Jaka ona mistrzyni! – żachnął się wyrostek. – Małpie łacniej brzytwę dać niźli jej. Mistrzem był jej mąż, zmyślny człek okrutnie, i ogolić potrafił jak nikt inny, i w chorobie poradził, i zęba wyrwał… a jak pijawki przystawił! Sam jeszcze peruki postroił.
– Umarł biedaczek? – współczująco spytała wiedźma.
– E, gdzie tam! – wyjaśnił fryzjerczyk z uciechą. – Łońskiego roku od starej uciekł z dziewką do posługi. Dlatego pani na niewiasty służebne strasznie zajadła. Poty do ratusza łaziła i rajcę prześladowała, póki nie uradzili, że się sługi za nierząd postrzygać będzie na Rynku Solnym, przy pręgierzu. Ale i tego jej mało, zarazie. Umyśliła, żeby im nosy obcinać ku przestrodze. Ot, jak oszaleje baba stara, to ze szczętem. Zakład podupadł, czeladników precz popędziła, ledwo ja się ostałem, a i mnie bija, jako chce, choć przecie już po wyzwoleniu. Patrzcie, co mi przed samym świętem uczyniła – pokazał na oko.
– To czemu precz nie pójdziesz? – rozsądnie spytał Szydło. – Po wyzwoleniu twoja wola, iść li zostać.
– Bo jak się starej cholerze zemrze – oznajmił chłopak – a niezawodnie ją rychło żółć zadusi, sam się na zakładzie ostanę. Choćbym miał za schedę krom zakładu wziąć tę cherlawą niedojdę, mistrzową córkę, nic to. Niech mnie biją, póki pora. Potem ja bijał będę.
– Słuszna rzecz zakrzątnąć się wedle swego losu – pokiwał głową karzeł. – I słuszna rzecz podobną przezorność wspierać. Pokażże peruki, chłopcze.