Выбрать главу

– Dlaczego? – spytał bardzo cicho.

Nie z ciekawości: raczej dlatego, że nie potrafił patrzeć, jak szaleństwo unosi ją coraz dalej. Nie było żadnego powodu, dla którego miałby dbać o córkę Suchywilka, która przybyła do Spichrzy w obręczy dri deonema, z wiedźmą i zbójcą u boku. Nie w ową noc, kiedy Spichrza stała w płomieniach, zaś ze świątyni Nur Nemruta pozostała jedynie sterta gruzu i potrzaskanych luster. Jednak dbał. Może właśnie dlatego – noc i tak była pełna zniszczenia.

– Ponieważ jestem w jej przepowiedni – odparła: odpowiedź równie prosta i szalona, jak wszystkie poprzednie. – I jeśli przepowiednia ma się wypełniać, będzie mnie kosztowała utratę mojego pragnienia. Pragnienia, które zagnało mnie tak daleko, książę. Utratę wszystkiego, czyni jestem.

– Jakie to pragnienie, pani?

– Nie wypowiem go, książę. Wszystkie moje życzenia zostały wypowiedziane dawno temu i na darmo. Teraz chciałabym jedynie poczuć, że ruiny świątyni nie zdołały mnie pogrzebać. Że nadal jestem żywa.

Nigdy później nie potrafił przypomnieć sobie, dlaczego dotknął jej twarzy. Dlaczego wyciągnął rękę i przesunął palcem po krzywiźnie policzka, wilgotnego od łez. Może zresztą zrozumienie tego nie było najważniejsze. Może w ogóle nic nie było ważne, prócz jednej rzeczy: że pomimo płonącej Spichrzy i zwalonej wieży boga przez krótką chwilę mogli poczuć, że nadal żyją.

Usta córki Suchywilka smakowały łzami.

– Stąd to? – spytał później, o wiele później, kiedy leżała przy nim na twardym łóżku komendanta wieży, z policzkiem na jego ramieniu i oczami utkwionymi w belkowaniu. – Skąd…? – dotknął szerokiej, świeżo zabliźnionej rany na jej boku.

Podniosła się płynnym ruchem, nago podeszła do okna. W mdłym świetle dogasających pochodni widział też inne blizny, niektóre równie świeże, inne niemal niewidoczne. Skazy – nigdy wcześniej nie oglądał na niewieście podobnych – które sprawiały, że wszystko wydawało się jeszcze mniej rzeczywiste.

– Sorgo – napełniła kielich resztą wina, oparła się o okno i znów zapatrzyła na płonącą Spichrze. – Skalniak wybrał niewłaściwą ofiarę, więc mu przeszkodziłam. Tyle że bardzo trudno walczy się z Sorgo.

Mówiła o tym, przypomniał sobie. Mówiła wcześniej, że prawie się wykrwawiła, nim wiedźma odnalazła ją na przełęczy Skalniaka. Więc to był żalnicki książę, pomyślał z niezrozumiałym żalem.

– Czy to z jego powodu? – spytał miękko. – Przyszłaś z powodu żalnickiego księcia?

– Po części, tak myślę – uśmiechnęła się. – Nie zdołałam go odnaleźć.

Skinął głową: to było uczciwe. Nie całkiem, ale wystarczająco.

– Więc takie jest twoje pragnienie – powiedział z namysłem.

– To nie jest takie proste, książę – podała mu kielich. – Nigdy nie było. Tam, skąd pochodzę, od wieków powtarzają legendę o dwojgu kochanków, którzy poprzysięgli, że rozpoznają się nawet na jałowych równinach Issilgorol, w podziemnych komnatach bogów. Ona umarła pierwsza. Ukąsiła ją żmija, a mężczyzna przeszedł dla niej przez siedem bram prowadzących do piekieł, zostawiając coś w każdej z nich. Jednak dziewczyna go nie rozpoznała, bo umarli nie pamiętają żywych. Więc pozwolono mu zabrać ją z powrotem, ale ona nie znała nawet jego imienia i nic nie można było zmienić. Chociaż obietnice były prawdziwe i miłość była prawdziwa. Ale są obietnice, których nie można wypełnić, zaś miłość… czasami miłość nie wystarcza. Tam, gdzie się urodziłam, wciąż śpiewają o nich piosenkę. O letnim deszczu. I o tym, że kiedy on wreszcie przychodzi, jest już po prostu zbyt późno.

Nie wiedzieć dlaczego, książę pomyślał o Jasence. O jej smukłej ręce zwieszonej martwo przez poręcz krzesła – nieskończenie białej, bo wyciekła z niej cała krew. O kocie, który zlizywał krzepnącą posokę z posadzki.

„Ukochany mój", napisała Jasenka, choć w tym nigdy nie było żadnej z rzeczy, o których śpiewają pieśniarze. Jednak kiedy wreszcie podszedł do kobiety przy oknie, przed oczyma stała mu twarz Jasenki, strzęp krwawego mięsa, który będzie go ścigał poprzez nieskończone noce, aż do starości, gdy wreszcie odważy się opowiedzieć wnukom historię sławnego karnawału, kiedy nad ruinami świątyni Śniącego świeciły smugi pożarów i kiedy próbowali z rudowłosą córką Suchywilka ugasić strach i rozpacz – z powodu wszystkiego, co się zdarzyło i jeszcze miało zdarzyć.

Szarka znów przyciągnęła go do siebie i nie zdążył powiedzieć, że w baśni, którą powtarzano u podnóża Gór Żmijowych, chłopak jednak wyprowadza ukochaną poza siedem bram piekła. Pomimo złamanych obietnic i utraconej pamięci.

Kiedy tylko łuna przygasła za pagórkami, zbójca Twardokęsek poczuł, że poczyna mu wracać nadzieja. Wymknęli się cicho. Nim jeszcze nastał świt, rozjuszony Suchywilk spędził ludzi w jedną gromadę i nie bacząc na protesty pachołków, wydarł się na swobodę przez pogruchotaną furtkę. Powód klątw zwajeckiego kniazia nie był poniekąd tajny, a w każdym razie nie dla tych, którym zdarzyło się zawędrować pod północną wieżę, ci bowiem oglądali na parapecie Suchywilkową latorośl w nader bliskiej komitywie ze spichrzańskim księciem. Twardokęsek uśmiechnął się złośliwie na wspomnienie furii starego kniazia, którego jawne łajdactwo córki tylko utwierdziło w przekonaniu, że trzeba się co rychlej zbierać z miasta.

W tym ostatnim zresztą zbójca całkowicie się z nim zgadzał. To nie było dobre miejsce, oj nie, pomyślał, spluwając trzy razy przez ramię dla odpędzenia złego. Z początku nawet się ucieszył, jak go Szarka posłała do podburzenia miasta. Ostatecznie nadarzyła się sposobność utrzeć nos zarozumiałemu książątku. Czekajże, myślał mściwie, ty mydłku w zielonych nogawicach, zobaczysz, co to jest zbójcę Twardokęska w cuchthausie zamykać i ogniem straszyć. No, wnet się okaże, jak zaśpiewasz, kiedy cię właśni poddani z cytadeli wywloką i rozżarzone węgle pod zadek podłożą. Czy ci hardości z tej kraśnej gęby nie ubędzie. Czy się dalej będziesz, sodomito parszywy, mienić dziedzicem kopiennickiego władztwa.

Z tejże złości Twardokęsek nawet nie namyślał się nadmiernie. Łeb szmatą okręcił, by go jaki człek przygodny nie rozpoznał, wziął do ręki kostur zrabowany ślepemu jałmużnikowi popod miejską sadzawką i pociągnął do nożownickiej gospody. Gadki o Rutewce i jego spiskach znał bardzo dobrze, taka była jego profesja, że musiał się w spichrzańskich nowinach wyznawać, bo od tych wiele na górskich szlakach zależało. Szarka zaś dobrze nakładła mu w łeb, co gadać, więc zmyślanie szło łatwo i bez wysiłku. Ale nie spodziewał się, że nim się zdąży na ławie dobrze usadowić, nożownicy pochwycą go za kark i powloką do Rutewki.

Co było czynić? Twardokęsek pozwolił się zaprowadzić do jaskini spiskowców, choć po prawdzie inaczej sobie wszystko obmyślił. Zamierzał ludziska rozjątrzyć, może nawet tumulcik zacząć, ale na uboczu i roztropnie, potem zaś spokojnie wrócić do cytadeli. Niestety, Rutewka miał o spiskowaniu zgolą inne wyobrażenie, a trzeba też przyznać, że w obliczu przywódcy buntowników zbójcę ogarnęła nagła elokwencja. Twardokęsek zupełnie nie pojmował, co go wtedy opętało.