Skoro jednak nie było wyboru, szedł i czynił swą powinność. Znaczy się, głośno i dobitnie gadał o rzekomym objawieniu i książęcych przeniewierstwach. Zrazu przemowy przychodziły mu z trudem, jąkał się i zacinał, choć chłop był przecie mowny, jak się patrzy. Tyle że inna rzecz z kamratami na Przełęczy Zdechłej Krowy prześmiewki, a inna zgolą, kiedy przed człekiem stanie wielka ciżba wszelakiego motłochu. Ośmielił się dopiero, kiedy spostrzegł, że wśród pątników ciemnieją kopiennickie opończe. Nie dziwota, pomyślał, toż cały naród z Gór Żmijowych ciągnie na spichrzańskie Żary. I zrobiło mu się jakoś tak swojsko i gorzko zarazem, bowiem pamiętał dobrze, jak mu matka prawiła o czasie, kiedy górski ludek zbierał się na Żary w rdzawych murach Stopnicy i zanosił modły nie śniącej kukle, lecz własnemu bogu, Kii Krindarowi Od Ognia I Miecza. Śmiech pusty, pomyślał Twardokęsek, tocząc okiem po ogorzałych obliczach górali, śmiech i urągowisko wedle wszystkiego, czym kiedyś byliśmy.
To nie były kwestie, które Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy byłby skłonny długo rozważać. Tego dnia jednak wsparł się ciężko na żebraczym kosturze, łeb w zamyśleniu zwiesił, chwilę jeszcze zbierał słowa. A potem zaczął opowiadać, z początku cicho i niepewnie, potem coraz donośniej i odważniej. Mówił o Stopnicy, której już nie było, i dumie ludu, co niegdyś pociągnął za Vadiionedem na północ, ku Żalnikom. A także o pogromie zgotowanym mu przez szczuraków, kiedy pewnego razu wylegli z Gór Sowich, tak samo, jak uczynili zeszłej nocy w Trątniowcu i Cierzynie. Mówił o rzezi nad Trwogą, gdzie kopiennickim uchodźcom zagrodziły drogę wojska książąt Przerwanki. I o niecnym pokoju, który zawarto w świątyni Nur Nemruta Od Zwierciadeł, oddając zwierzołakom w wieczne posiadanie ziemie będące sercem kopiennickiego władztwa.
Nie spostrzegł, że powrócił do ciężkiego, chłopskiego narzecza, którym mówiono w wiosce jego rodziców. Nie widział też, jak coraz więcej głów poczyna przytakiwać mu w milczeniu, kiedy prawił o najazdach norhemnów, z każdym rokiem sięgających coraz dalej na południe, i o obojętności panów, którzy pozwalają bezkarnie łupić górskie wioski. Aż wreszcie opowiedział im historię pewnego chłopca, który z pleców matki patrzył, jak nad zgliszczami jego wioski krążą błękitne skrzydłonie i który jeszcze tej samej zimy wycinał z jej trupa kawały mięsa, żeby nie zdechnąć z głodu. Wokół było bardzo cicho. Tylko jakaś kobieta zaniosła się krótkim, przytłumionym szlochem i umilkła.
Ocknął się dopiero, kiedy pociągnęli na wielki plac przed najwyższą z bram do świątyni. Wokół śmierdziało paskudnie – wstrętnym, słodkawym odorem spalenizny. Twardokęsek wyraźnie ten smród skądeś pamiętał, ale zrazu wspomnieć nie potrafił. Przypomniał sobie dopiero, kiedy podeszli bliżej – tłum rozjuszonych wieśniaków i pokurczoną babinę, którą uwędzili przy solidnym dylu. Musieli zacni spichrzańscy mieszczanie jakie wiedźmy dopaść, pomyślał niespokojnie, bo tu niczym innym, jeno popalonymi babami cuchnie. Nie podobało mu się to, wcale nie, szczególnie że wiedźma z Szarką niechybnie dalej włóczyły się po spichrzańskich pagórkach. Niby zdążył nabrać do rudowłosej pewnego zaufania, ale nie był pewien, co jej do szalonej główki strzeli. A wiedźma, jak durne cielę, polezie za nią, sarknął w myślach, ani się po bokach rozejrzy. Po co ona w ogóle z cytadeli w taki czas wyłaziła na boże światło? No, przecież istna niewieścia durnota – jeszcze mi gdzie niedojdę spalą!
Jednak nigdy nie miał się dowiedzieć, kogo umorzono na stosie pośrodku placyku, bowiem nożownicki czeladnik wybrał właśnie tę chwilę, by go podstępnie dźgnąć sztyletem pod żebro, niezawodnie wypełniając rozkazy Rutewki. Twardokęsek, który z dawien dawna oczekiwał podobnej napaści, uchylił się, o włos minąwszy wąskie ostrze. Targnął się w tył, zdarł zamotaną na twarzy szmatę, pochwycił ukryty za pazuchą nóż i runął w tłum, byle dalej od zauszników Rutewki, nieco zadziwionych jego niespodzianym odzyskaniem wzroku. Zbójca musiał przyznać, że nie gapili się bezmyślnie na rejteradę. Ruszyli zań całą kupą, nawołując wrzaskliwie i zachodząc z obu stron.
Aż nim zatrzęsło na to wspomnienie. Byłby się może i wymknął Sinym Paluchom, kiedy wyrosła przed nim wysoka, chuda postać w ciemnym habicie. Zaraz też wczepił się we zbójcę Mroczek, dawniej kupiec bławatny. Wczepił się weń kurczowo, tak że Twardokęsek zdołał tylko przesunąć nożem po żebrach kapłana. Nie sądził, żeby się przez opończę do żywego mięsa tak łatwo dobrał, ale zbójecki honor nie pozwalał mu pokornie czekać rzezi. Więc dźgnął. Nawet poprawić próbował, ale go Mroczek silniej za łokieć ułapił.
Wtedy właśnie nad placem rozwarło się piekło. Twardokęsek zanadto był zaprzątnięty szarpaniną z Mroczkiem, by się martwić dzikim wrzaskiem Ciecierki. W istocie pomyślał, że dźgnięcie sztyletem okazało się dotkliwsze, niźli przypuszczał. Z kapłańskim ścierwem nigdy nie wiadomo, pomyślał radośnie Twardokęsek, nie darmo gadają, że nie ma na złego, jak rzetelne żelazo. Ale nie zdążył się triumfem nasycić. Jako się rzekło, inne sprawy zbójcę zajmowały, tedy zapamiętał tylko, że coś się strasznie rypło, coś hukło niezmiernie, a potem był zgiełk, wycie i bieganina. Twardokęsek skorzystał z tego zamętu nader pospiesznie i nie oglądając się za siebie, odszedł. Trzeba tutaj przyznać, że Ciecierka nie zatrzymywał go przesadnie, bo opadł na kolana, oburącz uchwycił się za głowę i bardzo po psiemu skowytał. Mroczek natomiast postąpił krok do tyłu, uśmiechnął się służalczo do dawnego herszta, jak miał we zwyczaju na Przełęczy Zdechłej Krowy, i czmychnął.
Dopiero ładnych parę ulic dalej zbójca począł przytomniej przemyśliwać nad kierunkiem ucieczki. Zatrzymał się, wcisnął w załom muru, między stertę odpadków niewiadomej proweniencji i niewieście ścierwo, które było całkiem świeże i jeszcze mało cuchnęło. Tam też spostrzegł wreszcie, co wywołało wśród Spichrzan tak wielkie wzburzenie. Prawdę powiedziawszy, sam się po trochu wzburzył. Bo inna rzecz była bluźnić, czego poniekąd na Przełęczy Zdechłej Krowy mołojecka sława żądała i co wszyscy zwykli czynić, a inna rzecz oglądać na własne oczy, jak się te bluźnierstwa wypełniają.
Niebo bez zarysu strzelistej wieży Nur Nemruta wydało się Twardokęskowi opustoszałe i nieprzyjazne.
Uczynił znak odpędzający złe, raz, drugi, trzeci, bezwiednie mamrocząc pod nosem słowa przebłagalnej modlitwy do Kii Krindara, pana Kopienników. A potem podrapał się po krzyżu, gdzie go nader dotkliwie pchła pokąsała, i zaczął przekradać się do cytadeli.
Dlaczego do cytadeli? Nie potrafił powiedzieć. Prawda, że zląkł się niepomału i pierwsza myśl była – wracać do swoich, a Twardokęsek przywykł ufać nagłym przeczuciom. Ale nawet teraz, kołysząc się na grzbiecie jabkowitej kobyłki, nie wiedział, dlaczego naprawdę wrócił. Powtarzał sobie, że łatwiej w gromadzie zwajeckich wojowników uniknąć pogromku. I że nad Szarką musi niezawodnie jakie bóstwo potężne opiekę roztaczać, bowiem bez cudownej pomocy nie zdołałaby ich żywcem przeprowadzić przez wypadki ostatnich trzech dni. Znać, myślał, że dziewce pospolity los nie pisany, tedy zda się jej trzymać, a blisko. Gdzieżbym wtedy na Tragance wydumał, że na córkę zwajeckiego kniazia natrafiłem! I nie zwyczajnego kniazia, ale samego Suchywilka, przed którym wszyscy królikowie północy czoła chylą. A jam jej nie tylko imię nadał, nie tylko przez Góry Żmijowe żywą przeprowadził, ale jeszcze na własnym podołku piastował, kiedy ją żalnicki wypędek prawie na śmierć zarąbał.