Nie zastanawiał się co prawda nadmiernie, co też by zwajecki kniaź rzekł, gdyby wyszło na jaw, że Twardokęsek istotnie czuwał przy poranionej Szarce, ale tylko po to, by jej wierzchowca zrabować, kiedy dziewka na dobre ostygnie. Nie dumał i nad tym, jak wiele razy podczas wędrówki w Górach Żmijowych usiłował wymknąć się chyłkiem, pozostawiwszy ją własnemu losowi w gromadzie wolarzy. W ogólności Twardokęsek nie zwykł dzielić włosa na czworo, gdyż, jak powszechnie w Górach Żmijowych gadano, od przesadnego dumania tylko niestrawność człeka dopada i babskie wapory. Nadto, dziwny dur, co nim owładnął w karnawałowym pochodzie, przeszedł i zbójca był na siebie zły niezmiernie za gadulstwo i głupie gadki o Kopiennikach. Trochę mu się humor poprawił, gdy wedle ogrodowego muru zastąpiło mu drogę dwóch pachołków. Jednemu dał w łeb żebraczym kosturem, drugiego poturbował gołymi rękoma i zrobiło mu się jakoś tak błogo, miło i zwyczajnie. Nic, pocieszył się w myślach, musi mnie przedtem spichrzańska gorzałka tak rzewliwie rozebrała i na wspominki natchnęła. Ot, spije się człek i głupoty miele.
Podniesiony na duchu maszerował rześko przez splądrowany ogród, kiedy usłyszał donośne babskie zawodzenie. Niewiast co prawda płakało wiele, gdyż motłoch bratał się właśnie z książęcymi dworkami, lecz ten głos wrył się zbójcy w uszy nader dobrze. Drze się, więc żywa, pomyślał z uciechą. Jednak nim jej dopadł, wiedźma kwiknęła jeszcze raz, jakby cieniej i bardziej żałośnie, aż go za gardło strach uchwycił, że nie dobiegnie. Ale gdzie tam! Stała, ciemięga, pośrodku polanki, ani próbując się ukryć, tylko niebieskie ślepia na niego wytrzeszczyła. Spomiędzy jej palców, spod ciemnej opończy płynęła krew i od tego widoku aż zbójcą targnęło. Migiem przypomniały mu się bajdurzenia Szarki o przelewie krwi, co niby wiedźmi szał sprowadza. Zatrzymał się raptownie, butami w ziemi zarył, po prawdzie nie bardzo wiedząc, co czynić – czy uciekać co prędzej, czy jej rany przewiązywać.
Tymczasem wiedźma już przy nim była, rozryczana i przerażona, rękoma mu szyję opasała tak ciasno, że ledwo dech chwytał. Chciał rzec coś, do rozumu ją wrócić, ale tylko ręce wiedźmie z szyi odsupłał i nieskładnie ranę jej opatrzył. Mamrotała pod nosem o wieży Śniącego, przepowiedniach, Zarzyczce i pogromku, ale zbójcę znacznie bardziej pochłaniał długi ślad sztyletu na jej żebrach. I tak ich, objętych i strapionych, żalnicki książę naszedł.
Zbójca pokręcił niechętnie głową. Teraz Koźlarz jechał nieco w przedzie, w zwajeckim przebraniu i z potężnym Sorgo zawieszonym na plecach. Ku wozowi, gdzie Szarka spała, ani się oglądał, ale zbójca i tak swoje wiedział. Bo jak ich zaczął Suchywilk do drogi zwoływać, żalnicki wypędek wyszedł z krzaków z gębą poszarzałą na popiół i zębami zaciśniętymi, jakby go nagła kolka sparła. Ani chybi, pomyślał zgryźliwie zbójca, trafiło się książątku oglądać Szarkę ze spichrzańskim księciem na parapecie północnej wieży. Zabawna rzecz niewiasta, a głupi jako kiep, kto by ją próbował wyrozumieć, pomyślał. Bo przez jakie my terminy przeszli, żeby odnaleźć żalnickiego pana, a kiedyśmy go wreszcie naszli, dziewka się na jego oczach z innym obłapia. Ot, masz, człeku, zagadkę i nowego nieszczęścia zwiastun.
Tymczasem jednak ciągnęli spokojnie leśną drogą. Koła wozów turkotały żywo na wybojach, a zbójca dumał, czyby przypadkiem nie przysnąć w kulbace, bo znużon był niezmiernie. Była ich spora gromada zbrojnych, nie sądził więc, by się na nich zbójcy poważyli zasadzić. Zwajeckich najemników nie kochano nadmiernie w Krainach Wewnętrznego Morza, ale rogate szłomy i potężne toporzyska wzbudzały szacunek – by nie rzec – mały, paskudny strach. Wstyd się przyznać, ale i Twardokęskowi robiło się dość nieswojo, kiedy czuł na sobie spojrzenie Suchywilka. Trzymał się więc blisko śpiącej Szarki i nie odzywał ani słowem, choć czuł, że na pierwszym postoju zwajecki kniaź bardzo dokładnie go wypyta o wędrówkę przez Góry Żmijowe i samą Szarkę.
Ta bowiem najwyraźniej nie zamierzała z ojcem gadać. Zeszła z wieży ledwo okręcona płaszczem, boso i bezwstydnie. A kiedy jej Suchywilk drogę zaszedł, z twarzą poczerwieniałą ze złości i rękoma, co aż chodziły wedle rękojeści czekanika, zaśmiała się tylko sucho. Chcecie czas na kłótnie marnować, to wasza rzecz, rzekła, ale wedle mojego rozeznania trzeba się co rychlej zbierać. Bo jak się o poranku książę Evorinth ocknie, nieprędko zechce przed wami bramy rozewrzeć, dorzuciła złośliwie, ani dbając, że żalnickiemu księciu na te słowa krasne plamy na policzki wystąpiły. No, ale Twardokęsek bardzo sobie pośpiech chwalił, bo mu się wcale w Spichrzy nie podobało. Posadził wiedźmę na pieńku i kazał jej spokojnie czekać, póki Zwajcy do wozu nie przyprzęgną.
Furgon był prosty, nawet płótnem go pokryć nie zdążyli. Ledwo ktoś cisnął na dno trochę siana i derkami je zasłał, jednak Szarka i wiedźma przysnęły, ledwo wyjechali za mury miejskie. Ryży kociak umościł się między nimi i fukał gniewnie, kiedy kto nazbyt blisko podjechał, a w tyle wozu, między workami, przywarł złachany i nastroszony jadziołek. Twardokęsek ani zgadywał, co tak dalece sterało plugastwo, ale ptaszydło wyglądało okropnie. Pióra miało potargane i zmatowiałe, grzebień smętnie zwieszony i kulało wyraźnie. Jednak kiedy zbójca rzucił mu ukradkowe spojrzenie, jadziołek zasyczał wściekle i z taką furią, aż się kobyłka spłoszyła. A na koźle, przy siwowłosym wojowniku, którego po krótkiej, acz burzliwej kłótni Suchywilk mianował tymczasowym furmanem, kołysał się całkowicie pijany Szydło. Czego w tej kompanii szukał dworski wesołek, Twardokęsek zupełnie nie pojmował. Zresztą zwajecki kniaź zrazu usiłował go przegnać, ale Szarka warknęła przez zaciśnięte zęby: „Zostaw!" i tym sposobem niziołek dołączył do wyprawy.
Jakby kto na przednówku rzekł zbójcy, że z Przełęczy Zdechłej Krowy w podobną kompanię się obróci, Twardokęsek obwołałby go kpem i parszywym kłamcą. Tymczasem teraz jechał śmiało i nawet się za bardzo odmianie losu nie dziwił. Ech, ciekawość, myślał, jaka się nam jeszcze przygoda trafi i dokąd zajedziem?
Przygoda trafiła się niebawem, a jakże. Ledwo wjechali w zieloniuchny brzozowy młodniak, żalnicki wygnaniec przystanął, obrócił konia. Na twarzy miał wyraz skupienia. Nasłuchiwał.
– Ktoś jedzie za nami – oznajmił. – Chyżo jedzie, koni nie oszczędzając. Ani chybi pogoń.
Zbójca, który na ścieżce Skalniaka nauczył się dowierzać słuchowi książątka, flegmatycznie wysunął się przed wóz. Szarka poruszyła się tylko niespokojnie, gdy ustało turkotanie kół, wyżej naciągnęła derkę – nie dziwota, pomyślał zbójca, toć my trzecią nockę nie przespali. No, bardzo się ktoś zadziwi, pomyślał, kiedy Zwajcy wedle porządku ustawili się przed furmanem w szerokie półkole. Choćby za nami jaśnie książę dobry oddział straży posłał, przecie nie łyknie nas jako skwarka w kaszy. Bo my dziś nie między wolarzami, chłopstwem durnym i do wojaczki nienawykłym, tylko z mężami doświadczonymi w bitewnym rzemiośle.
Z dali dobiegały raźne pokrzykiwania i coraz donośniejszy tętent. Konie Zwajców niecierpliwie drobiły w miejscu, lecz trakt wił się i kręcił, więc wciąż nie widzieli jeźdźców. Dopiero kiedy pierwsza Servenedyjka wypadła w pełnym pędzie zza zakrętu, Twardokęsek skulił się w sobie jak pod uderzeniem pięści, bo choć nie wątpił w wojenne talenty Zwajców, przecież z dawien dawna kamratował się na Przełęczy Zdechłej Krowy z servenedyjskimi wojowniczkami i znał je bardzo dokładnie. Takoż między ludźmi Suchywilka przeszło coś niby szmer. Zwajcy jakby mocniej zacisnęli palce na styliskach toporzysk i rękojeściach mieczy: Wiedzieli już, że nie będzie to utarczka z przydrożnymi zbójcami dla rozprostowania kości stężałych od jazdy i porannego chłodu, tylko zwyczajna, zajadła rąbanina z wojownikiem równie zapiekłym i nieskłonnym ustąpić pola.