– To jedno może być – zgodził się markotnie Twardokęsek. – Widzicie, panie, jam ich dobry tuzin na Przełęczy Zdechłej Krowy poznał. Przychodziły, odchodziły, wedle ochoty. Niby z nami zbójowały na gościńcu, ale przecie człek widział, że o łupy nie dbają. Kapłana, jak się żywcem trafił, owszem, chętnie umęczyły, wypytawszy wprzódy skrupulatnie o rozmaite kapłańskie brednie. Jam się temu nie przysłuchiwał, nadto czasami ohyda brała patrzeć, jak ich pomaluśku ze skóry darły. Ale dobre, bitewne dziewki, tedy nikt im wstrętów nie czynił. Zresztą ludzia się zbiegała na Przełęcz Zdechłej Krowy mało pobożna, tedy nikt im klechów nie żałował. Tyle, że po mojemu one czegoś bardzo bacznie po Krainach Wewnętrznego Morza wyglądały, te Servenedyjki. I nie bez przyczyny kapłanów brały na spytki.
– Prawda – przytaknął najemnik. – Nam to mądrzy ludzie na południu objaśnili. Jako rzekłem, Servenedyjki bogini służą, imię jej Delajati. I raz w życiu każda przywdziewa błękit i rusza pomiędzy niewiernych na poszukiwanie powierniczki bogini, tej obiecanej i przepowiedzianej, co nią niby wasza dziewka ma być. Niektóre najmują się za zaciężników postronnym książętom, inne samojedne po świecie się pałętają. Ot, osobliwość i nie dziw, że się im od włóczęgi we łbach miesza. Ta tutaj – wskazał nieznacznie na przywódczynię wojowniczek – więcej niźli tuzin lat obraca się między Krainami Wewnętrznego Morza, co dowodnie widać po tatuażu, bo im która dłużej się wałęsa, tym większy zaszczyt i tym bardziej jej mordę kraszą, a u tej suki oblicze aż ciemne. I chyba się jej zamarzył na koniec powrót w domowe pielesze, bo straszliwie zwajecką kniahinkę przynęca – uśmiechnął się wrednie. – Szkoda jeno, że ruda nie wydaje się zbytnio przejęta zamysłem podbijania Krain Wewnętrznego Morza – dodał, gdy Szarka wybuchła stekiem jeszcze donośniejszych krzyków.
Sama z siebie nie, pomyślał zbójca. Sama z siebie Szarka najpewniej precz je odprawi, choć i to jest rzecz niepewna. Ale jeśli żalnicki wypędek natchnie ją durnotą, jeśli jej we łbie zamiesza, jeszcze pospółek gorzko zapłaczemy. Jemu co prawda przepowiednie Servenedyjek obojętne, ale podbój Krain Wewnętrznego Morza może mu bardzo przypaść do smaku.
– O, teraz wrzeszczy, że prędzej się własnym nożem zadźga, niźli gdziekolwiek je poprowadzi – rzucił z uciechą Przemęka. – I że ani zamyśla zbierać narody pod władzą Delajati, bo by jej własnego psa nie powierzyła w opiekę. Że jej w zupełności obojętne, jakie plany Delajati uknuła, bo się do nich z dobrej woli nie nagnie. Ciekawa rzecz – mruknął – że jeszcze słuchają. Bo jam na południu oglądał, jak obcych za krzywe spojrzenie ze skóry obdzierały. Tymczasem słuchają jak wieśniaczki proboszczowego kazania.
Zbójca o proboszczowych kazaniach miał pojęcie nikłe, ale po twarzy Szarki rozpoznawał, że jest bardziej przerażona niż wściekła. To może być prawda, pomyślał w porywie paniki – owe brednie o bogini i zdobyciu Krain Wewnętrznego Morza. Może dlatego bogowie lękają się Delajati, a Zird Zekrun usiłuje ją utrupić przy każdej sposobności. Bo nie wiedzieć, czyli sam Zird Zekrun zdołałby podobne mrowie Servenedyjek wytępić, choćby i przekleństwem skalnych robaków. Nadto jest jeszcze bogini, potrząsnął niechętnie głową. Delajati. Obca, nieznana pani. Nic dobrego. Że też musiało się trafić, pomyślał, że taka umna, wojenna dziewka dała się omotać gadaniem o bogach i przepowiedniach.
Szarka przestała wrzeszczeć. Chwilę jeszcze postała w milczeniu na wyschniętym na wiór gościńcu, wciągnęła baranicę na ramiona i uczyniła gest, jakby chciała się odwrócić i odejść. Jedna z Servenedyjek krzyknęła coś gniewnie, targnęła wodzami, lecz przywódczyni powstrzymała ją krótkim warknięciem. A potem jej głos złagodniał i nabrał niemal śpiewnej melodii.
Zbójca pytająco popatrzał na najemnika.
– Servenedyjka mówi o tysiącu ognisk, które wierni rozpalają przed tysiącem namiotów na południowych pustyniach, wymawiając jej imię. O tysiącu pokoleń, które urodziły się i pomarły w oczekiwaniu na jej nadejście. Rzekłbym nawet, że ładnie mówi – skrzywił się kwaśno – gdyby właśnie nie wspomniała o tysiącach głów, które usypią wokół posągów Delajati. Bo coś mi się zdaje, że niczyje inne to głowy będą, jeno nasze.
Mogłaby tego dokonać, pomyślał zbójca. Przetoczyć się z Servenedyjkami od Gór Żmijowych aż po północny brzeg Wewnętrznego Morza i spustoszyć je dotkliwiej niż hordy Vadiioneda. Ech, to by dopiero było wojowanie, uśmiechnął się bezwiednie. Przecież Servenedyjki nie ukrzywdziłyby najstarszego druha ich przepowiedzianej pani, pomyślał. I przed oczyma stanął mu obraz jego samego, zbójcy Twardokęska, w jednym ze skalmierskich pałaców, jak siedzi na wielkim rzeźbionym tronie, ze szczerozłotym roztruchanem w jednej ręce i solidnym baranim udźcem w drugiej. Rozmarzył się, uśmiechnął szerzej.
Drobna wojowniczka o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach wykrzywiła się ku niemu wrednie i wykonała krótki gest podrzynania gardła. Zbójca wzdrygnął się.
Szarka ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu.
– Wiecie, ona naprawdę mogłaby tego dokonać – oznajmił ze zdziwieniem Przemęka. – Mogłaby poszczuć je przeciwko panom Krain Wewnętrznego Morza. Przeciwko samemu Zird Zekrunowi, jeśli zechce.
– A co wyście myśleli? – z dumą zapytał Twardokęsek. – Żem byle kozodójkę przez Góry Żmijowe prowadził, własnym karkiem nadstawiając? Jeszcze wy się wielce zadziwicie, czego ta dziewka dopnie i dokąd dojdzie! Wy i wasi książęta ochwaceni – dodał mściwie.
– No, nie widzi mi się – mruknął najemnik. – Bo kniahinka prosto w oczy Servenedyjce gada, że by ją na te podboje musiały na konopnym powróśle za końskim zadem pociągnąć.
– A wam żal – zgryźliwie odparł zbójca. – Chcielibyście po karkach Servenedyjek na książęce trony wyjechać, wy i wasz żalnicki wypędek.
– Głupiś! – rzucił oschle Koźlarz.
– Ale tyle mojej mądrości, że wiem, żem głupi! – od – szczeknął zbójca. – Ani mi w głowie bogobójstwo i insze herezje. A gdybym już do podobnej durnoty przyszedł, nie kryłbym się za babińcem. Jakoście wedle Skalniaka czynili…
– O, właśnie Servenedyjka gada, że cały orszak wyrżną – wtrącił Przemęka – jeśli się kniahinka z nimi nie wróci.
– O żesz swołocz! – wybuchnął zbójca.
– Cicho, głupi! – Koźli Płaszcz szarpnął go za ramię. Szarka przymrużyła wściekle oczy.
– Kniahinka mówi, że z tych, co poprzednio próbowali nią owładnąć – przetłumaczył najemnik – dwoje bóstw nieprędko wróci się w Krainy Wewnętrznego Morza, zaś kapłańskich i świeckich trupów nawet zliczyć nie potrafi. Takoż i Servenedyjki nie zdołają jej powstrzymać, powiada. Nadto, przemocą proroctwa nie dopełnią, jeno z jej wolą i przyzwoleniem, tych zaś do czasu dać nie może. Dlatego jedno tylko przyobieca: że do nich wróci, na koniec. Jeśli będzie żywa, one zaś dotrzymają wiary bogini i póki jej powrotu strzec będą tego miejsca, gdzie Delajati naznaczyła im spotkanie. I na własną śmierć przysięga, że woli nie odmieni.
Niegłupie, pomyślał Twardokęsek, patrząc, jak usta Szarki wykrzywiają się w brzydkim, kurczowym grymasie. Servenedyjki przyczają się na skraju Gór Żmijowych, popod samą żalnicką granicą. Z dawien dawna bywały na służbie u kapłanów Nur Nemruta, tedy się ludziska za bardzo nie udziwią, gdy ich jeszcze trochę ściągnie. A jak się, nie dopuść bóg, jaka ruchawka zacznie, jak nas Zird Zekrun precz na południe popędzi, będzie niedaleko sprzymierzeniec i przystań bezpieczna. Może być, żalnicki wygnaniec wywietrzeje na koniec Szarce z głowy i, jak przystoi, wrócim się w góry. Widzi mi się, skoro ona od bogini posłana, przeto jedno słowo starczy, a pchnie się Servenedyjki przeciwko Spichrzy i całej okolicznej książęcej hołocie. Oj, będzie jeszcze władztwo kopiennickie w Górach Żmijowych, będzie niezawodnie… Wojowniczka potrząsnęła głową.