– Pomalowana gada, że śmierć z woli bogini przychodzi – skwapliwie rzekł najemnik. – Ani ją przyspieszyć, ani wstrzymać można, i niczego ona nie objaśni i nie za – waruje oprócz samej siebie. Innej poręki prosi. Bo jeśli się na południowych równinach rozniesie wieść, że wybrana pogardziła obietnicą i słowem bogini, żadna siła nie powstrzyma plemion przed wyprawą na północ.
Zbójca nie przejął się nadmiernie owym dylematem. Przed oczyma miał rdzawe mury Stopnicy, nie nieszczęsne ruiny, które po wielokroć oglądał, ale dostojną i pyszną stolicę Kopienników, której panowie władali nad Górami Żmijowymi. Jak już się mają nasze czasy na nice obrócić, pomyślał, nie sam jeden Koźlarz godzien włodarzować. Są trony starsze i godniejsze niźli ten, co go w Żalnikach Bad Bidmone postroiła. Z rozmarzenia ani spostrzegł, jak Szarka znów zaczęła mówić.
– Jest inna rękojmia – powtórzył jej słowa Przemęka – i znak inny. Bo nic się nie dzieje bez woli bogini. Ani życie, ani śmierć.
– Och, nie! – Wiedźma podniosła się lekko na wozie.
– Zostawiam wam zastaw pewniejszy niż cokolwiek innego – ciągnęła Szarka. – Żywy, choć zrodzony z umarłego. Zrodzony z krwią w palcach i naznaczony sierpem bogini. Zastaw, któremu nie bez przyczyny nadałam własne imię. Więc jeśli nie wrócę, pozostanie to dziecko. Dar bogini.
Ledwo zamilkła, pomiędzy wojowniczkami przeszedł przyciszony szmer. Przywódczyni rzuciła głośniej tylko jedno słowo. Z niedowierzaniem.
Szarka znów zaśmiała się donośnie, odrzucając włosy z twarzy.
– Czyż wątpicie we wszechmoc swej pani? – przetłumaczył najemnik. – Czy sprzeciwicie się znakom?
– To chłopiec – odezwała się z wozu wiedźma. – Nazwała chłopca sierpem bogini.
– Sierpem? – Koźlarz odwrócił się ku niej gwałtownie. – Dlaczego sierpem?
– Bo to właśnie znaczy Sharkah – objaśniła go ufnie wiedźma. – Sierp bogini. Wielgachny, zakrzywiony nóż, którym Annyonne ucięła głowy Stworzycielom, aby nigdy nie mogli się odrodzić na nowo.
Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze. Przypomniał sobie, jak nadał Szarce imię – od srebrzystej gwiazdki, którą zaszlachtowała dri deonema na podwórcu jego własnego pałacu. I jak mu później wiedźma rzekła, że rudowłosa nosiła już wcześniej to imię. „Jej pierwsze imię, matczyne – rzekła wtedy błękitnooka niewiastka – złe imię i inaczej ją potem wołali". Nie postało mu jednak wówczas we łbie, co też to imię oznacza. A teraz zląkł się srodze, gdyż nadać śmiertelnikowi podobne imię, to gorzej niż wypalić na nim piętno. To urągowisko wszelkiemu bogu i mocy wszelakiej, pomyślał.
Byłby może dalej dumał nad niespodzianym nieszczęściem, ale Servenedyjka z nagła pokazała go palcem i coś bardzo szyderczo przy tym rzekła.
– Pyta, czyli naprawdę pragnie wędrować z wilkami i wronami – wyjaśnił nie bez rozbawienia Przemęka. – Wronami pospolicie zwą wiedźmy, znaczy się, dla was pozostaje wilcze miano. Widać daliście się, mości zbójco, nawet Servenedyjkom poznać.
Zbójca wzburzył się odrobinę, ale zmilczał. Szarka uśmiechnęła się dziwnym, posępnym uśmiechem.
– Na końcu to zawsze są wilki i wrony – przetłumaczył najemnik.
I na tym się rozjechali.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Pod wieczór przystanęli na postój, co była wedle zbójcy rzecz rozumna, bo zdało się wreszcie rozmówić, dokąd ciągną i czemu. Zwajcy sprawnie rozpalili ogienek, ale nie było co na nim warzyć. Powyciągali więc z juków czerstwy chleb, w popiele podpieczono trochę rzepy, zagrabionej w pochodzie z chłopskiego poletka, i tyle. Najwyraźniej nie gotowali się do biesiady. Co więcej, nawet rzepy piwem nie popili, aby plugawy smak spłukać, tylko czerpali wodę ze strumienia. Wszystko to straszliwie zbrzydziło zbójcę. Ledwo człek Spichrze spalił, myślał sobie posępnie, ledwo Servenedyjki precz popędził, co mu panowanie nad Krainami Wewnętrznego Morza raiły, a do czego na ostatek przychodzi? Ano, tak się los odmienił, że przyjdzie podłożyć pod zadek wytartą derkę i żreć na wpół surową rzepę. Nie ma co, może i Zwajcy są na świecie najokrutniejsi wojownicy, ale obyczaje mają chłopskie i mało wyszukane. Gdzieżby uczciwy człek żłopał surową wodę bez opamiętania! Przecie to jest rzecz szkodliwa, z niej się żywot może rozpęknąć jako, nie przymierzając, rybi pęcherz.
Szarka bez zapału łamała patyki i dorzucała do ognia. Siedzieli sobie na uboczu, koło kępy buków, których pnie dziwnie szarzały w zmroku. Wiedźma podśpiewywała rzewnie i fałszywie jakąś piosenkę, a Szydło przygrywał jej na fleciku. Było cicho i smętnie. Et, nieszczęście, pomyślał zbójca, inaczej my z wolarzami obozowali. Była strawa należyta, były śpiewki i pogwarki ludzkie. A tutaj co? Nikt nie podejdzie, nie zagada.
– No, co się tak na mnie gapicie?! – wybuchła wreszcie Szarka. – Jakbym wam ostatnią kromkę chleba od gęby odjęła! Wam się może zdaje, żeście te królestwa na servenedyjskich szabelkach rozniesione w garści mieli? Do ciebie mówię, Twardokęsek, bo ci się w tamtym brzozowym gaiku ślepia świeciły jak kotu do sperki. I cóżeś ty, durny, sobie obmyślił? Zbójeckie władztwo w Górach Żmijowych? Niedoczekanie, Twardokęsek! Raz, że one prędzej by twoje flaki po murawie rozwłóczyły, niżbyś zdołał ów pomysł wyłuszczyć. A dwa, że to pustynna kurzawa, co snadnie może połowę świata zagarnąć i wniwecz obrócić. Bo jak zaczną po Krainach Wewnętrznego Morza pogaństwo wypleniać, niewiele się tutaj ostanie!
– Skąd wiecie? – zaciekawił się Szydło. – Skąd wiecie, co Servenedyjki knują? Przecie ładnych parę tuzinów lat siedzą we Spichrzy na kapłańskim żołdzie. Ludzie się ich boją, ale prawda taka, że siedzą cichutko, nikomu za bardzo nie wadzą. Po knajpach bójek nie wszczynają, wieśniaków w pochodzie nie łupią, niewiast nie gwałcą. Przyznacie – zarechotał – że po miejscowych wojakach niejaka odmiana.
Szarka łysnęła ku niemu złymi, zielonymi ślepiami.
– Nie baw się ze mną, karle – syknęła – bom nie w nastroju. Nie jest też tajemnica, po co Servenedyjki w Spichrzy siedzą. Ale tutaj się Delajati srogo zawiedzie! – prychnęła ze złością. – Bo, jako rzekłam, prędzej się powrósłem pozwolę zadusić, niż poprowadzę jej nawałnicę.
– Ale on to zrobi, prawda? – spytała z roztargnieniem wiedźma, przytrzymując za kark ryżego kociaka. – Poprowadzi je chłopiec, któremu nadałaś imię. Więc nie odwróciłaś zagłady. Odsunęłaś ją tylko o pokolenie, nie więcej.
– A czy ja mówiłam, że mi Krainy Wewnętrznego Morza w czymś miłe? – warknęła. – Niby czemu mam o nie dbać, wiedźmo? Czy mnie tu chlebem i solą powitano? Nie płakałabym nad ich zagładą.
– Nieprawda – oznajmiła rzeczowo wiedźma.
– Psiakrew! – zezłościła się Szarka. – Prosiłam, żebyś tego nie robiła. Żebyś nie grzebała mi w głowie.
Karzeł zaśmiał się głośno i z uznaniem poklepał wiedźmę po ramieniu, jak na zbójecki gust zanadto głęboko zaglądając jej w rozcięcie koszuli.
– Ech, jakby mi kto rzekł, że się będę podobnym gawędom przysłuchiwał!
– A kto was do kompanii prosił? – spytał cierpko zbójca. – Jak wam się co nie podoba, zatrzymywać nie będziem. Po coście się przywlekli? Sami widzicie, że chuda strawa i napitek podły. Nie lepiej wam było we książęcym dworzyszczu?
– W Spichrzy niby? – zarechotał Szydło. – Ano, źle nie było, mości zbójco. Syto i dostatnio, żeby prawdę rzec. A i miasto szumne popod bokiem, oberże żebracze, dostatek dziwek chętnych na Krzywej. I sporo świeżo uszlachconego chamstwa, co bardzo chętnie wesołków na pokoje zapraszało, jak im rzec, że taki pański obyczaj. Tedy odpowiem wam, mości zbójco, wedle uczciwości, że bardzo dobrze mi było w książęcym dworzyszczu. Pókim, człek głupi i łakomy, nie połaszczył się na Jaszczykową sakiewkę i nie obiecał przeprowadzić waszej pani do cytadeli. Ot, i tak się skończył dostatni żywot.