Выбрать главу

– Niby czemu?

– Niby temu – karzeł z namaszczeniem pogładził starannie splecioną brodę, czym jeszcze bardziej rozjuszył zbójcę, którego własna broda spłonęła doszczętnie w pożarze gospody Goworki – że myśmy pospołu księcia Evorintha na straszliwe pośmiewisko wystawili. Miał was w wieży, już wiedźmę na szrobie rozciągniono, a przecie mu więźniów Zwajcy wydarli, srogo włodarza poturbowawszy. Potem się jego przymierze z Pomorcami wniwecz obróciło. Kniahinka największemu kapłanowi łeb urzezała, a Koźlarz się z paści jako wicher wymknął. Na ostatek cała nasza wesoła gromadka wyjechała ciszkiem ze Spichrzy, jako tuszę, księcia o wyjeździe nie uwiadomiwszy. No, chyba, żeście się z nim w onej kwestii układali na parapecie wieży – dodał zgryźliwie, nie dbając o rumieniec, który wypełzł na policzki Szarki. – Ale po mojemu musiał się okrutnie zeźlić, boś cię z niego jako z wiejskiego głupka zadrwili. A spichrzański pan w gniewie jest prędki.

Ani bym się obejrzał, jakby mnie o wpólnictwo z wami oskarżył i na męki wydał. A wy się już na mnie nie boczcie, mości Twardokęsku, toż przyda się wam tremiś w wędrówce – wykrzywił się dziwacznie. – W smutku pocieszną opowieścią rozbawi, w potrzebie radę zacną podda.

– A juści! – fuknął bynajmniej nie udobruchany zbójca. – Kiep byłbym ostatni, gdybym u was rady szukał poczciwej. Bo błaznowie wiele mówią. Kunsztują w rzeczach błazeńskich, na fraszki rozrywkę prędką mają, rymy piszą i mówią, nie myśląc nic na to. Ale gdy przyjdzie do rzeczy statecznej a trochę twardej, wnet je głowa boli! Wnet idą precz, nic nie umieją!

Jednak co się tyczy żalnickiego księcia, pomyślał niechętnie zbójca, słusznie pokurcz gada. Zabełtała Szarka pankowi w umyśle, nałgała, kuprem zakręciła, jako ma we zwyczaju. No, niech się tylko we Spichrzy uładzi i uspokoi, oj, wtedy dobrze, byśmy się zanadto w jego włości nie zapuszczali. Bo długo będą ludziska z uciechą powtarzać, jak go Suchywilkowa córka sponiewierała i na śmiech ludzki wystawiła.

– I dlatego za nami Servenedyjki posłał – powiedział na głos. – No, pożytku wielkiego z nich mieć nie będzie.

– Zgadywałam, że spróbuje nas ścigać – ze znużeniem wyjaśniła Szarka. – Albo przez własnych pachołków, albo rozpuści wieść między okolicznymi panami, żeśmy spod prawa wyjęci. Więc podsunęłam mu myśl o Servenedyjkach.

– Boście ich przepowiedziana pani – dokończył zbójca.

– Bo im wmówiono, żem ich przepowiedziana pani – poprawiła rudowłosa.

– Dlaczego? – dopytywał się Szydło.

– Nie wiesz, niziołku? – Szarka skrzywiła się niechętnie. – Dziw bierze, że tak mało wiesz. Delajati chce śmierci Zird Zekruna. Nie wiem, czemu i zanadto nie ciekawam. Może z powodu śmierci żmijów, a może dlatego, że się jej z gęby nie spodobał. Zamysły Delajati trudno wyrozumieć. Ale nie będzie huku piorunów ni ognistego deszczu, bo ona się rzadko śmiertelnikom pokazuje. Nie, Delajati będzie nas tylko z ukrycia popychać nieznacznie i do swojej woli naginać.

– Jesteście pewni?

– Niczego nie jestem pewna! – krzyknęła z nagłą wściekłością. – Niczego, karle! Składam do kupy pogruchotaną układankę, nic więcej! Tyle że nie wierzę w miłosierdzie bogów. Delajati chce czegoś. Od początku wiedziałam, że każe mi dług spłacić, aż do ostatniego grosza. I godziłam się na to, bo nie miałam wyboru. A ona wiedziała, że tak czy inaczej spróbuję ją oszukać, więc nawet nie podała ceny, tylko przygotowała ścieżkę. Ścieżkę, która na koniec miałaby mnie zaprowadzić na Pomort, na szczyt Hałuńskiej Góry, do siedliska Zird Zekruna. Spójrz na to tak, jakbyś czytał księgę, karle. Na początku masz wojowniczkę w rozpadających się butach. A na końcu ta sama niewiasta jest powierniczką obręczy dri deonema, córką zwajeckiego kniazia i przepowiedzianą panią Servenedyjek…

– A także podąża za żalnickim księciem – przerwał karzeł. – Z powodów, które wielu niepokoją.

Kto mu powiedział o żalnickim wygnańcu?, zadziwił się zbójca. Toż jam się pokurczowi ze znajomości z książątkiem nie opowiadał. Takoż nie widzi mi się, by Szarkę naszła ochota do zwierzeń, jak na niewiastę to ona nad podziw skryta i milkliwa. Musi być, wiedźma wypaplała, niedojda bezmyślna.

– Zgoda, karle. – Kolejny patyk z trzaskiem strzelił w palcach Szarki. – Wszystkie te rzeczy wiodą mnie ku jednemu. Ku Hałuńskiej Górze i Zird Zekrunowi. Nawet to imię, które mi na Tragance z durnoty i nieświadomości zbójca nadał. Wszystko.

– Ale boga nie można zabić? – trwożliwie zapytała wiedźma. – Nie można zabić Zird Zekruna, prawda?

Szarka opuściła głowę i wpatrzyła się w migotliwy ogienek.

– A kogo to obchodzi?! – ryknął zamiast niej zbójca. – Niech sobie kto chce próbuje Zird Zekruna zarzynać, wolna wola. Ot, choćby i jaśnie żalnicki książę z jego wielkim mieczem! Niechaj sam na Hałuńską Górę lezie i tam się o dziedzictwo z bogiem prawuje. A wy – skinął głową ku Szarce – słusznie gadacie, nam nic do tego. I bardzom rad, żeście Servenedyjki precz posłali. Nam nie trza się mieszać między bogów, a i od książęcych waśni radbym się trzymał z dala, przecie się bez naszej pomocy i przytomności obejdą. Koźlarz zasiecze Wężymorda albo Węży – mord Koźlarza, mnie tam bez różnicy. A kto na Hałuńskiej Górze siedzi, też mi obojętne. Póki mi się do mojego obejścia nie będzie mieszał, ja mu też we dźwierza nie zastukam. Bo ja swój rozum mam i zawsze gadam: najlepiej, jak ludzie siedzą sobie, a bogowie sobie.

– Ale to nie jest tak – niepewnie sprzeciwiła się wiedźma. – Bo są jeszcze pomordowani żmijowie, skalne robaki i wszystko inne… i chyba trzeba go jakoś zatrzymać, prawda? – podniosła na zbójcę wielkie, niebieskie oczy.

Ona nie pamięta, zrozumiał zbójca. Zeszłej nocy wieszczyła żalnickiemu księciu przeznaczenie Krain Wewnętrznego Morza, a dziś nie pojęłaby własnych słów. Wzdrygnął się. Ot, pomyślał z żalem, zrazu ma niewiastka dość rozumu, by wygłosić proroctwo, lecz potem pomyślunek wycieka z niej niczym woda przez sito. Plunąć na takie proroctwo!

– Jakim sposobem, wiedźmo? – cicho spytała Szarka. – Jakim sposobem mam wyprostować coś, co się zawsze wykoślawia? Skalne robaki, powiadasz… Kiedy zamykam oczy, znów mam pod powiekami twarz Morwy. Ale tego samego dnia przypatrzyłam się Wiedźmiej Wieży. Tronowi ze wszech stron najeżonemu kolcami i pazurkom do zdzierania skóry. Szrobom poznaczonym czerwonymi zaciekami, bocianim maskom do nadziewania na twarz, kleszczykom do zgniatania stawów…

– Nie straszcie jej – mruknął zbójca, kiedy wiedźma zaczęła otwarcie płakać.

– Nie straszę, mówię, czegom się nauczyła. Widzicie, ja wiele wędrowałam i zobaczyłam wiele rodzajów umierania. Ale śmierć, wiedźmo, śmierć jest jedna. Obojętne, co ją sprowadza. Skalne robaki z woli Zird Zekruna czy też rybia ość, co się nią na uczcie zakrztusisz. Nie zmienię tego. Jestem daleko od domu, a wszystko, co mi niegdyś obiecano, może okazać się pułapką. Nie popychaj mnie, proszę. Nie poprowadzę Servenedyjek przeciwko Pomortowi, bo zastąpiłabym tylko jeden rodzaj śmierci innym. Delajati nie dba ani o ścierwo Morwy, ani o to, co z nas zostanie po przejściu kurzawy Birghidyo. Jeżeli chce zabić Zird Zekruna, robi to dla własnych przyczyn, nie z miłosierdzia.

Kurzawa Birghidyo, powtórzył w myślach zbójca. Bogowie, o czym ona mówi?