– Z czasem i do tego przyjdzie – wzruszył ramionami siwy. – Przyjdzie się z nimi układać, córki nasze za nich wydawać i sojusze wiązać, bo nie oni jedni na wyspiarskie dobra dybią. Jest jeszcze sinoborski kniaź Krobak, są i skalmierscy panowie, a wszyscy pospołu zazdrośnie na nasze hawernie spoglądają. A wy co, Suchy? Wy umyśliliście sobie przymierze z żalnickim wygnańcem. A ja się pytam, jakie wojska za nim stoją? Z kim on spowinowacony? U którego boga w łaskach? Ot, z jednym się człekiem po wertepach tłucze, a dobytku ma tyle, co złachany płaszcz na grzbiecie. To jaki jest nam zysk, że my go na własnych toporach wyniesiemy na żalnicki tron?
– Łżecie, Czarny, jako pies – kniaź skrzywił się niechętnie. – Są Jastrzębcowi buntownicy na Półwyspie Lipnickim. A i ludek w Żalnikach nie bardzo sobie chwali pomorckie panowanie.
– To się jeszcze obaczy – stwierdził Czarnywilk. – Trzeba się pierwej rozejrzeć i bacznie oszacować, co kto wart. I po to ja z wami pojechał. Z wiecowego i babkowego nakazania, byście jakiej samowolnej durnoty nie popełnili. Póki dycham, na krok was nie odstąpię.
– No, to się może łacno zmienić – zeźlony Suchywilk wymownie zmacał stylisko topora.
– Groźby to w rzyć se możecie wetknąć, bom w swoim prawie – zadrwił siwowłosy. – Mam się we wszystkim rozpatrzeć i na wiecu sprawę zdać. A na razie tyle im rzec mogę, żeście się, jak kto głupi, dali spichrzańskiemu księciu podprowadzić i do miasta ściągnąć. Bo widzi mi się, Suchy, że jakby nie twoja ryża dziewka, to by nas w łańcuchach pomorckim kapłanom podarowano pospołu z żalnickim wygnańcem, co niby owo przymierze z księciem Evorinthem uwarzył. Oby się inni sprzymierzeńcy nie okazali równie godni zaufania. Powiadam więc, że mnie nie odpędzicie, tedy się z tą myślą oswajajcie. Razem będziemy wędrować.
– I z Twardokęskiem – dodała stanowczo wiedźma. – Bo ja się bez niego na krok nie ruszę, a Szarka beze mnie nie pójdzie.
– Kiep byłbym, jakbym podobną okazję przepuścił – oznajmił Szydło. – Z dawien dawna chciałem się sławetnym Jastrzębcowym rebeliantom przyjrzeć.
Suchywilk rzucił mu bardzo nieprzychylne spojrzenie.
– A zwierzołak i jadziołek zatroszczą się wedle naszego bezpieczeństwa – dokończyła niezrażona wiedźma. – I żadna moc nie zdoła nam przeszkodzić.
Idźcie prosto do świątyni, powiedziała mu karczmarka w gospodzie przy trakcie. Nawet nie oglądajcie się na grodowych dostojników, naród tutaj chytry, skundlony, ani wędrowca uszanuje, ani głodnego nakarmi. Inaczej bywało za starego pana, za Czerwieńca, co się z samym Org Ondrelssenem za bary brał na kraju Wewnętrznego Morza, ale szmat czasu przeszedł, jak go pomorccy wojownicy zarąbali siekierami na dziedzińcu dworca. A sinoborski kniaź obcy, nie z naszych, ani obyczaj północny zna, ani prawo boskie uszanuje. Ot, patrzajcie, dodała przyciszonym głosem. Jeszcze zgliszcza czerwienieckich grodów nie przestygły, jak zaczął spraszać w kraj pomorckich kupców i całe ich miasto ninie wokół grodziszcza wyrosło. Z tychże samych, co po pogromie sprzedawali naszych pokrewieńców na targowiskach popod Hałuńską Górą. Nie, u nich się jałmużny nie doprosicie, lepiej zrazu do świątyni ciągnijcie.
Bo nasza świątynia – w jej głosie zabrzmiała nutka dumy – nasza świątynia w całych Czerwienieckich Grodach sławna. Nie będzie pół roku, jak nowa przeorysza z samej Tregli przybyła. Młodziuchna dziewka, a na twarzy blada od postów i modłów niby biała nawitka, co nią głowę nakrywa. Ale duch w niej, ojcze, mocny a świątobliwy jak rzadko. Jak mniszki szpital budowały, to własnymi rękoma głazy z ziemi wyrywała, aż się nawet kupiectwo nieużyte zawstydziło. A kiedy w dolnym mieście jałmużnę rozdaje, to tak się ludzie cisną, że strach, żeby nie potratowali. Nie dla groszaków, ojcze, ale dlatego, że u niej leczące dłonie, co w każdej chorobie ulgę przynoszą. Może być, i wam wzrok przywrócą, bo niezmierzone jest miłosierdzie bogini. A już na pewno nie odpędzi was głodnego od bram nasza przeorysza. Zechcecie dzień albo i tydzień przeczekać a po trudach wędrówki odpocząć, takoż dadzą wam przytulisko. Powiadam wam, nie znajdziecie lepszego miejsca niźli nasza świątynia.
Zwajca w milczeniu pokiwał głową. Tej wiosny zawędrował daleko na północ, dalej niż kiedykolwiek, aż na samo sinoborskie pogranicze, skraj dziedziny Org Ondrelssena Od Lodów. Nierozważna rzecz, zwłaszcza w czas, gdy coraz śmielej gadano o wojnie i nie wiedzieć, jakie przymierza nastaną, nim lody na nowo skują przesmyki. Ludziska bali się. Szpiegów, trucicielstwa i kapłanów Zird Zekruna, co pono chętnie wędrowali w przebraniu jałmużników, zbierając wieści dla swego pana i siejąc po północy przekleństwo skalnych robaków. Nie winił ich. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy przybycie żebraka przyjmowano za znak łaskawości bogów, sadzano w cieple paleniska i karmiono resztkami z wysokiego stołu. Ale karczmarka miała racje: to minęło dawno, dawno temu.
Jednak kiedy kukułki poczęły się odzywać śmielej po lasach, a słonko przygrzało cieplej, nogi same poniosły go w górę gościńca. Wciąż kaszlał ciężko po zimowych chłodach i spluwał krwią. Już i wcześniej były ranki, kiedy ból w piersiach stawał się tak dotkliwy, że ledwo wstawał z posłania w gościnnym klasztorze Cion Cerena, i nie sądził, by zdołał doń powrócić w porze jesiennych pozdrowień. Ale jedną dali człekowi bogowie naturę, myślał, nijak od niej uciec, nijak gdzie w kącie zostawić. A jego zawdy pędziło w świat. Zrazu chciał zobaczyć południowe góry, które sięgają samego sklepienia nieba, wykutego u zarania czasu w kuźniach Kii Krindara, więc ledwo przypasał miecz, najął się za najemnika i popłynął na kupieckiej galerze ku Szczeżupinom. Potem rozmaicie bywało. Pod chorągwiami żalnickiego kniazia gromił zbuntowaną szlachtę w Wilczych Jarach, bijał Żalnickich na rozkaz skalmierskiego doży i frejbiterów w drużynie zwajeckiego kniazia. Przewędrował północ i południe, jak się trafiło. Popychał zwajeckie okręty przez mielizny na skraju Cieśnin Wieprzy i łupił przybrzeżne miasta z piracką Skwarną. Aż na koniec, dawno temu, nim jeszcze spłonęła rdestnicka cytadela, ciekawość zagnała go aż na ciemną ziemię Pomortu, pod komendę Wężymorda. Ciekawość okupiona dozgonnym wygnaniem z rodzinnych wysp.
Jałmużnik mocniej wsparł się na cisowym kosturze: Zwajcy zazwyczaj nie przemierzali gościńca o użebranym chlebie, nawet najbiedniejsi. Ale ziomkowie pojmali go na zwajeckim brzegu w gromadzie Pomorców, a tej jednej rzeczy nie wybaczano na północnych wyspach. Sam Suchywilk uniósł topór nad jego ramieniem, a potem wypowiedział po trzykroć imię pobratymca i opróżnił puchar w płomienie – jak na pośmiertnej uczcie. Jednak tego żebrak już nie zobaczył, bo chwilę wcześniej wyłupiono mu oczy.
Zamachnął się, odpędzając laską najbardziej zajadłego psa. Kiedy minął opłotki, ujadanie nasiliło się, lecz nie obawiał się grodowych kundelków. Ani ludzi, skoro o to szło. Jak długo miał przy sobie swoją żebraczą miskę, nie obawiał się niczego.
Pogładził ją czule czubkami palców, przywiązaną do rękojeści kostura solidnym rzemieniem i pobrzękującą miło pomiędzy dzwoneczkami. Zwajcy nie zabili współplemieńca, o nie. Wywieźli go na smoczym okręcie aż na pomorcki brzeg i wyrzucili na skały wraz z trupami pomordowanych towarzyszy. Pamiętał, jak pełzał po zalewanym falami żwirowisku, skowycząc z bólu, kiedy słona woda zalewała świeże rany, aż wreszcie jego palce natrafiły na owalną metalową miseczkę. Przyniosła mu szczęście, a nawet więcej jeszcze – przyniosła mu ocalenie i nowe życie, gdyż człowiek z żebraczą miską był jałmużnikiem, nawet jeśli odnaleziono go w stercie martwych frejbiterów. I dlatego właśnie rybak ostrożnie poprowadził go do wioski i ukrył przed kapłanami Zird Zekruna. Całą zimę opiekowano się nim w pomorckiej osadzie na brzegu morza, opatrywano jątrzący się kikut ramienia i karmiono skąpą strawą jak każdego z rodziny. Kapłani Zird Zekruna zakazali czcić obcych bogów, lecz na Pomorcie wciąż szanowano Cion Cerena Od Kostura i jego sługi.