Peruki były rozmaite: zbiegły mistrz dobrze znał rzemiosło, bowiem prócz wymyślnych zapustnych koafiur porobił też bardzo zgrabne podróbki zwyczajnych niewieścich splotów. Wiedźma aż pisnęła z zachwytu nad wielością porozkładanego na murku włosia i poczęła je kolejno przymierzać, raz po raz dopominając się werdyktów żalnickiej księżniczki.
– Chodźmy stąd! – Twardokęsek z nagła pochwycił Szarkę za łokieć. – Czego nam tu szukać? Toż to wszystko nie nasze, nie dla nas ten karnawał nagotowany. Chodźmy, póki jeszcze czas, ani kto po nas płakać będzie. Ja wiem – brnął dalej, starannie unikając spojrzenia przenikliwych zielonych oczu – że wy za żalnickim wypędkiem idziecie. Ale nic wam po nim. Pluńcie na książęta i spiski kapłańskie, szczęścia wam od nich nie przybędzie. Ot, popatrzcie na księżniczkę, szczęśliwa ona może po tym, jak Zird Zekrun łapę na niej kładł? Takoż i Koźlarz… długo się on po Krainach poobraca, nim go cichcem zaszlachtują? A ja was w góry poprowadzę, wysoko, kędy jeno zbójcę a górskie kozy chadzają. Bo przecie i w was zbójecka natura, ani takiej człek nie okiełzna, ani w murzech nie zamknie. Zobaczycie, tam wedle Przełęczy Zdechłej Krowy ścieżki takie, że jeno słoneczko boże wyżej głowy. Przyczaim się, przeczekamy, aż się wszystko utrzęsie, aż przepomną o nas i bogowie, i książęta. Wiecie, ile my razem dopiąć możemy? – pokręcił z zadziwieniem głową. – Zwoła się kompaniję godną, swojaków, co nie spisków, ale zarobku szukają. Już nie po samym gościńcu łupić będziemy, bo jak się na dobre ruchawka zacznie, jak Wężymord na książęta uderzy, wtedy człek roztropny łacnie i włość dla siebie wykroi. Są jeszcze w Górach Żmijowych stare kopiennickie warownie, są twierdze puste. Zda się jeno głośniej krzyknąć. Wyście niewiasta uczona, wiecie, jako to w czas zamętu bywa: fortuna jedne ludzie w wierch, drugie na spód ciska. Tedy zda się zadbać, by nas na sam szczyt wyniosła. Trzeba się wedle swej doli zakrzątnąć, jak ten balwierski pachołek. Zaś wspomnicie żalnickiego zaprzańca, to wam Jagódka wiedźma taki napar uwarzy, że go do reszty zabędziecie…
– Mnie ani napary, ani korczywa nie pomogą – powoli odparła Szarka. – To nie jest… to nie jest tak, jak myślisz, Twardokęsek.
Wiedźma roześmiała się głośno, a niziołek z rozmachem klepnął czeladnika po plecach – widać dobijali targu.
– A w Górach Żmijowych… – ciągnęła Szarka. – W Górach Żmijowych byś mnie bez zwłóczenia katu wydał.
– Może bym wydał, a może i nie – odparł po namyśle Twardokęsek. – Ja żem was na Szczeżupinach dri deonemowi na rzeź posłał, a wyście mnie przez cały zbójecki gościniec jako łysą kobyłę przepędzili. Tedy my kwita, po sprawiedliwości. Ale kiedym wczoraj w Wiedźmią Wieżę popadł, to przecie nie ostawiliście mnie oprawcy. A ja swój honor mam, choćby i zbójecki. I mnie się tak zdaje, że my jedna kompania.
– Nie, Twardokęsek – przerwała dziewczyna. – Wróciłam, bo mi wiedźma potrzebna, nic innego. A co do kompanii – zaśmiała się przyciszonym, złym śmiechem, od którego zbójcę nieodmiennie przechodziły ciarki – to mnie kiedyś nazywali Llostris. Wilczyca, ryża wilczyca…
– I wilki w stadach chadzają.
– Ale jak je głód bardziej przyciśnie, to dożynają co słabszych towarzyszy i na ich ścierwie ucztują. Nie rób ze mnie tego, czym nie jestem, Twardokęsek. Bo choćby cię na głównym spichrzańskim placu ogniem palili, bez słowa obok bym przeszła, nie obejrzała się za siebie. W jednym jednak masz rację: żeśmy coraz głębiej w niewodzie, a nie wiedzieć, czyje ręce sieć dzierżą. I ja tak sobie myślę – uśmiechnęła się samymi kącikami ust – że należy się twego sposobu jąć, Twardokęsek. Trzeba sobie jamę i drogę do ucieczki nagotować. Ani spiskiem, ani skomleniem, tylko starym, zbójeckim fortelem…
Kiedy skończyła, oczy zbójcy zabłysły.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nawał wrzasków, pstrokatych kolorów i dziwnych woni niemal ogłuszył księżniczkę. Nigdy wcześniej, pomyślała ze zdumieniem, nigdy wcześniej nie byłam na targowisku, nie wykłócałam się o cenę wyschłych na wiór obwarzanków i nie kosztowałam ciastek z makiem o tak sprośnych kształtach. Jednak cała spichrzańska jaskrawość i zgiełk wydawały się jej dziwnie odległe, zamglone. To nie jest mój karnawał, pomyślała z niespodzianym przestrachem. Maski żmijów na kramach i wywieszone w oknach kamienic płachty z prośbami do Nur Nemruta – to też nie moje. Ani kuglarze, którzy hałaśliwie wabią przechodniów do namiotów, ani wesołkowie żonglujący pochodniami wprost nad kapeluszami pątników. Ani tłum przybrany na pamiątkę żmijów w odświętne barwy żółci i złota. Pulchne mieszczki o zadowolonych, nalanych obliczach. Wrzaskliwe, wygadane przekupki w spódnicach sztywnych od krochmalu i wysokich bieluśkich czepkach. Ich mężowie z długimi kopiennickimi kordami u pasa i nosami poczerwieniałymi od skalmierskiego wina. Żadnego z nich nie zobaczyłabym dzisiaj z murów uścieskiej cytadeli.
W Żalnikach bowiem od śmierci starego kniazia nie świętowano Żarów. A przecież, zamyśliła się, zawsze znalazła się służebna, która powiesiła w mojej komnacie choćby płócienną żółtą wstążkę. I kiedy kapłani Zird Zekruna schodzili do przybytku – bo żaden nie ośmielił się w tę noc pozostać w cytadeli – zawsze ktoś potajemnie przyniósł mi kawałek miodowego placka. A potem siedziałam z Wężymordem w sali wspartej na ciężkich, dębowych pniach. Ogień buzował na palenisku, jako że w wichrowej Uścieży nigdy nie ma prawdziwego lata, a my graliśmy w szachy na poczerniałej ze starości ławie, póki nie nastał świt. Przy kominie wylegiwały się psy, stare i prawie ślepe, niezdatne do polowania. I wiedziałam, że jeśli podniosę wzrok, zobaczę na powale poskręcane kształty żmijów – gdyż cytadelę w Uścieży zbudowano w czasach, gdy dawni kniaziowie wciąż czcili skrzydlate węże nieba. Jednak nigdy nie patrzyłam w górę, a Wężymord w milczeniu nalewał do roztruchanów ciężkie, skalmierskie wino. I tak upijaliśmy się bez słowa w noc Żarów, najświętszą z nocy, nad szachownicą, na której żadne z nas nie mogło wygrać.
Dlaczego teraz o nim myślę?, przestraszyła się. Dlaczego przed oczami mam tamtą milczącą salę i przyciszone skomlenie psów?
Wiedźma zaśmiała się niskim, ochrypłym śmiechem i pociągnęła Zarzyczkę głębiej w tłum pomiędzy kramami. Zamyślali pokręcić się trochę po rynku, a potem świątynnym gościńcem pójść ku wieży Śniącego i wedle zwyczaju pokłonić się bogowi. Co prawda, pobożność ta wydawała się księżniczce nader szczególna u wiedźmy, zbója, rudowłosej Zwajki i karzełka, z którego mowy jawnie wnioskowała, że nie żywi większego szacunku dla świętości. Nie oponowała jednak. Pozwalała, by chropowata wiedźmia ręka ciągnęła ją między budami, jadła lukrecję i mrużyła oczy od południowego słońca. Właściwie było jej wszystko jedno.
Nie zdołali się jednak przepchnąć na środek rynku. Pątnicy w chłopskich opończach tłoczyli się wzdłuż drogi pochodu, który rychło miał ruszyć ku świątyni, i na koniec niziołek postanowił, że trzeba najgorszą ciżbę przeczekać. Mam znajomka, który w czas Żarów taras gapiom wynajmuje, powiedział. Procesja tędy przechodzi, więc się wszystkiemu należycie przypatrzymy. A kiedy się ludziska w spokojności rozlezą, wtedy sami na wierch wejdziemy i pokłonimy się Nur Nemrutowi.
Dopiero w podcieniach zasobnej kupieckiej kamienicy księżniczka spostrzegła, że kompania zmalała.
– Tak mi się coś zdaje, że jednak się nie pojawią – powiedziała, kiedy za karłem zatrzasnęły się wielkie drzwi, na których odlany w brązie Vadiioned majestatycznie prowadził swoją armię przeciwko Żalnikom.