– Zarzyczce? – zdumiał się rebeliant. – A w czym nam zawiniła? Ot, mieszczaństwo tłuc, lichwiarzy powywieszać albo nawet kapłaństwo precz popędzić, to rozumiem. Ale co nam do żalnickiej księżniczki?
– Czy wam się zdaje – pan Krzeszcz wyprostował się z godnością – że wam Rutewka wszystko gadał? Ano, to ja wam powiadam, że on wiele rzeczy taił. Bo musiał taić! Książę pan szpiegów po gospodach trzymał, a między samymi spiskowcami zdrajcy byli…
– Wy moim towarzyszom nie ubliżajcie! – targnął się Siny Kciuk. – Jam was na naradach u Kurzopłocha nie oglądał. A jakem was w tych chaszczach popod Spichrza znalazł, portkami ze strachu trzęśliście, aż smród szedł po bokach! Widzicie go, rebelianta! Godniejszym od siebie zdradę zadajesz, dziadu.
– Nie bądźcież głupi! – huknął pan Krzeszcz, choć duszę miał na ramieniu, że go zaraz prostak zaszlachtuje. – Nikt dzielności waszym towarzyszom nie ujmuje. Ale jak wam się widzi, czemu człek tak mądry i roztropny, jak Rutewka, ludzi na zatracenie posłał? Tyle lat rebelię szykował, czemu się w mig na wiatr rozeszła?
– Książę pachołków miał mrowie – niepewnie rzekł rebeliant. – Kto by przeciwko podobnej sile zmógł?
– Et, durnotę gadacie! Toć myśmy zawczasu obrachowali książęcych, ratuszowych i Servenedyjki nawet – wzruszył ramionami pan Krzeszcz – a w narodzie taka była żarliwość, że roznieślibyśmy świńskich synów przede świtem. Gdyby nas nie zdradzono. Bo, widzicie, mości farbiarzu, tak świat urządzony, że jeśli kto przeciwko jednemu książęciu wystąpi, zara mu inne na pomoc ruszą, choćby zwykle w nieprzyjaźni żyli. Dlatego kr omie zwyczajnych spiskowców, co się w piwnicach u Kurzopłocha zwidywali, Rutewka takoż tajne sprzysiężenie zawiązał.
– Po co? – Siny Kciuk skrzywił się pogardliwie.
W czymże wyście, ojciec, mogli Rutewce dopomóc? Człek stary, skołatany i słabowity? W bitce wyście jeno ciężar, ojciec. A z mowy znać, żeście nie swojak, nie Spichrzański. Tedy mi rzeknijcie, jaką z was miałby Rutewka pomoc?
Pan Krzeszcz wargi wydął i pogardliwie popatrzał na rebelianta, w istocie jednak dumał gorączkowo, jakby tu opowieść do bezpiecznego końca doprowadzić.
– Prawda, żem nie ze Spichrzy – rzekł na koniec poważnie – jeno z Żalników. Bo Rutewka dobrze rozumiał, że nie dość księcia Evorintha z tronu zdjąć, a mieszczan z gotowizny obłupić. Nie, nie w tym rzecz, mości farbiarzu, aby łbów kilka uciąć i wszystko na powrót takim samym ostawić! – powtórzył spotężniałym głosem. – Rutewka wiedział, że nie utrzymamy Spichrzy, bo panowie ruszą z odsieczą i po naszych karkach znów wyniosą księcia Evorintha na tron. Tedy rozesłał posłańców w cztery strony świata, wszędy, gdzie żyją ludzie poczciwe, książętom a przeniewierskiemu kapłaństwu niechętni. Bowiem spichrzańska rebelia miała być niczym żagiew, od której wszelkie Krainy Wewnętrznego Morza się zajmą i rozgorzeją.
– Jaka żagiew?! – ryknął Siny Kciuk. – Co wy mi gadacie, ojciec, o Krainach Wewnętrznego Morza, kiedy nas jako psów sponiewierali i wytłukli! Od podobnego gadania tylko z jednego nieszczęścia w drugie popadniemy! Cicho trza siedzieć i o spichrzańskim buncie ani słóweczkiem się nie zająknąć. Bo myśmy ninie spod prawa wyjęci. Nas będzie po równo świecka i kapłańska władza ścigać, jedna za mordy, druga za świętokradztwo.
– Nie jest świętokradztwo przeciwko bluźniercy występować – z mocą orzekł pan Krzeszcz. – A we Spichrzy i książę pan, i świątynia srogo pobłądzili. On, bo się z Pomorcami układał i żalnicką przeklętą księżniczkę pod dach przyjął. A kapłani…
– Co wy? – Rebeliant z przestrachem uczynił znak odpędzający zło. – Przeciwko bogom nie wygadujcie, bo oni nas jeszcze srożej pokarają. Ledwo dzień przeszedł, jak się jasna wieża Nur Nemruta w proch rozpadła, a wy nowego nieszczęścia wołacie.
Pan Krzeszcz pochylił siwy łeb niby rozjuszony byk, czując, że głos boga wypełnia go ze szczętem. Obce słowa napłynęły mu do ust niczym objawienie. Nie lękał się dłużej głupawego rebelianta, wszelkie jego niepewności i strachy rozwiały się niczym sen złoty. Nareszcie rozumiał w pełni swoje posłannictwo i radował się, pełen chęci ku przyszłym trudom i niedolom.
– Rozpadła się jasna wieża Nur Nemruta w proch i pyl – rzekł powoli, lecz pewnie. – I nim wiek nasz przejdzie, wielgie jeszcze potęgi naszego świata przeminą niczym pajęczyna na wietrze. Bowiem nadchodzi kres Krain Wewnętrznego Morza, takich, jakimi je oglądali ojce nasi i dziady. Nadchodzi czas kary i pomsty za grzechy wielkich tego świata. Tak jak oni obrócili na szyderstwo prawa boskie, tak się teraz wniwecz ich władza obróci. Z dawien wiedzieliśmy, że przyjdą znaki niezawodne i ninie je oglądamy, w strachu i zadziwieniu. Bowiem rozpadła się jasna wieża Nur Nemruta na znak kapłańskiego odstępstwa i zdrady. Za to, że przedłożyli własny dostatek ponad wszelką sprawiedliwość. Za układy niegodne ze szczurakami, za spoufalenie z pomorcką zarazą, za pobłażanie książęcym chuciom. Za praw boskich nieszanowanie, pokupstwo i nikczemność. I powiadam wam – wzniósł głos pan Krzeszcz – nie jeden Nur Nemrut odejdzie, nim się nasz czas dopełni. Niknąć będą bogowie, jeśli pokuty nie uczynim, odchodzić jeden po drugim. A nasza pokuta nie w modłach jałowych, ale w mieczu i krwi przelewie! – obrócił żarliwe spojrzenie na rebelianta, który aż się cofnął, taka bowiem moc w owej chwili biła od pana Krzeszcza. – Trzeba zrazu ziemię z wszelakiego plugastwa oczyścić, żelazem a ogniem. Z kapłanów przeniewierczych. Z książąt, którzy zamiast wedle bożego słowa żyć, jeno własnym chęciom dogadzają. Z panów wreszcie okrutnych, którzy na krzywdzie niewinnych się pasą. Przyjdą gody krwawsze niźli spichrzański karnawał, bowiem z pohańbienia naszego moc większa jeszcze i potęga się narodzi. Trzeba tedy Rutewkowe posłanie po wszelakich władztwach roznieść i rozkrzewić, rychło bowiem nastanie chwila, gdy znów przeciw tyranom wystąpim.
Niech książę Evorinth poczciwych ludzi na pale wbija, będzie czas, że się mu podobną monetą wypłacimy. Niech się żalnicka kuternóżka raduje własną niegodziwością, niedługo jej radości kres przyjdzie. Niech się, na koniec, Wężymord w uścieskiej cytadeli chowa i pomorckimi strażami otacza, niewiele mu one pomogą. Bo my nowe władztwo stworzym, potężne, po wszystkich brzegach Wewnętrznego Morza rozłożone, od Hackich Wysp aż po Szczeżupiny. Władztwo, gdzie nie stanie kapłanów, ni książąt, a jagnię się będzie bezpieczne wedle wilka układać. I kto nam na drodze stanie, ten przeklęty będzie i na tym, i na przyszłym świecie!
Siny Paluch gapił się na pana Krzeszcza z szeroko rozwartą gębą.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Jak uradzono, następnego ranka Zwajcy odjechali traktem, zaś reszta kompanii pod przywództwem Suchywilka zapadła się w bory. Koźli Płaszcz zdawał się dobrze znać żalnickie pogranicze i poprowadził ich leśnymi traktami. Twardokęsek z początku nie bardzo rozumiał, skąd u wygnańca podobna wiedza.
– A co, wam się zdaje, mości zbójco, że myśmy się przez te wszystkie lata nie zapuszczali do Żalników? – objaśnił go trzeciego dnia Przemęka. – Rebelia, mości zbójco, nie kukułcze jajo, co można byle komu podrzucić. Trzeba je samemu wysiedzieć i wyhołubić, żeby przed czasem nie zmarniało.
– Własnym kuprem wysiedzieć, powiadacie? Iście, zdaje mi się, że u niejednego kuper nad rozumem przeważy – Twardokęsek skrzywił się i znacząco popatrzał ku Szarce. – Choć z tego nie rebelia, ale zgoła co innego się może wykluć.