Выбрать главу

Zbójca w milczeniu pokiwał głową: ojcowie i synowie, była to między kniaziami śpiewka stara jak świat i równie okrutna.

– Sella długo nie mogła kniaziowego nasienia donosić – ciągnął Czarnywilk. – Po północy chodziły rozmaite gadki o rodzie Iskry i krwi jej rozrzedzonej, słabowitej. Aż potem Sella dziewuszkę powiła i radość wielka we dworzyszczu nastała. Ja wtenczas u nich częstym gościem bywałem i pomnę, jak prędko dziewka cały dworzec zawojowała. Braci nie wyłączywszy – uśmiechnął się posępnie. – Selli nie kochali, bo ich matkę z dworca przegnała, lecz za maleńką Llostris każdy w ogień by skoczył. I skoczyli – poprawił się na pieńku, jakby go co z nagła w boku za – kłuło. – Kiedy czas przyszedł, skoczyli.

Zbójca milczał, pozwalając, by stary Zwajca przeżuł gorzkie wspomnienie. Niewiele słyszał o tamtych czasach, bo też Zwajcy z rzadka tylko gadali o domowych kłopotach, a rzadziej jeszcze podobne wieści docierały na krańce Gór Żmijowych. Rozumiał więc, jaka mu się gratka trafiła i żadnym nieostrożnym słowem Czarnywilka nie popędzał.

– Nie wiedzieć, jak się zdarzyło, że ich Pomorcy akuratnie tego dnia dopadli – podjął wreszcie Zwajca. – Mało kto się we dworcu został, bo właśnie biełucha popod wyspę podpłynęła, jako zwykle jesienią. Zacny był połów, tedy wieczorem ucztę nagotowano na brzegu morza, ze śpiewkami, z gorzałką, sami rozumiecie… – znów urwał i zagapił się ciemność. – Sella dziewkę poszła do snu układać, a kniaź za nią, żeby samojedna między pijanym narodem nie wędrowała. A w dworcu już Pomorcy czekali przytajeni, w samej wielkiej izbie. Jakim sposobem na wyspę podpłynęli, jak się do obejścia zakradli, wciąż pojąć nie potrafię. Czterech Suchywilk trupem położył, ale skrępowali go na koniec. Skrępowali i żelaznymi ćwiekami do dźwierzy przybili, żeby patrzał, co z jego niewiastą robią – pociągnął nosem i zbójca dostrzegł, że jego twarz jest mokra od łez. – Czy rozumiecie mnie, zbójco? Z niewiastą najwyższego kniazia, pośrodku Wysp Zwajeckich, na jego własnej ziemi, w dworcu od pradziadów postrojonym, popod poprzecznym bierzmem, na którym wyrzeźbiono skrzydlate węże nieba. I jakeśmy go wreszcie znaleźli – niezdarnie otarł twarz rękawem – bliższy był trupa, niźli żywego człeka. Myślelim, że do cna oszaleje albo przed świtem sczeźnie z rozpaczy i krwi upływu. A on własnymi rękoma, co mu je ledwie szmatą przewiązali, Selli grób kopał popod samym dworcem i nikogo do siebie nie dopuścił, tylko synom okręty kazał brać i za Pomorca – mi gonić. A frejbiterzy na Pomort płynęli i nikt by ich do – pędzić nie zdołał, chyba że między Żebrami Morza. A Żebra Morza, mości zbójco, są nie byle co, nawet dla zwajeckiego okrętu, tamtędy jeno ptaki latają i ryba pływa. Jednak Suchywilk kazał na okręty wsiadać, więc wsiedli. I wszystkich ich Żebra zabrały.

– Przecieście sami rzekli… – zadziwił się Twardokęsek.

– Prawdęm rzekł! – żachnął się Czarnywilk, ze złością kopiąc kępę zgoła niewinnych paproci. – Trzech synów posłusznie się ojcu pokłoniło, choć wiedzieli, że z podobnej żeglugi nic dobrego być nie może. Widzicie, mości zbójco, na Zwajeckich Wyspach rodzicielskie słowo rzecz święta. Nieposłusznego syna człek może ze szczętem wydziedziczyć, precz przegnać albo zwyczajnie ubić. Takie jego ojcowe prawo. Pomnę, jakem im jeszcze gadał, żeby gdzie w zatoczce przylgnęli, przeczekali, póki Suchy do rozumu nie wróci. Ale oni sami z siebie rwali się małej na ratunek. Tak i popłynęli – westchnął ciężko.

– A czwarty syn?

– Czwarty syn, najmłodszy – Czarnywilk uśmiechnął się cierpko – w oczy kniaziowi powiedział, że zza Żeber Morza nikt żywym nie wróci. Co jeszcze chciał rzec, trudno dzisiaj zgadnąć, bo Suchy nie słuchając czekanem go zdzielił i byłby dzieciucha dobił, gdyby go woje nie odciągnęli. Parę miesięcy przeszło, nim chłopak na własne nogi się podniósł, lecz ojciec nie chciał go więcej oglądać, chociaż wiedział, że tamtych trzech morze wzięło. Tak jednego dnia postradał Suchywilk za przyczyną Pomorców małżonkę, córkę i czterech synów.

– Przecie jeden żywię – wzruszył ramionami zbójca. – Dziewka takoż odnalazła się w dobrym zdrowiu, w czym tedy zmartwienie?

– Ano w tym – wyjaśnił gorzko Czarnywilk – że go Suchy przeklął i do rodzinnego dworca przystępu wzbronił. Bo kniaź zawzięty jest jak mało kto, tedy się na koniec przydarzyło, co się przydarzyć musiało. Długośmy o jego szczenięciu nie słyszeli, aż znienacka pół tuzina lat temu na powrót się pokazał. Miał przy sobie gromadę bitną z pirackiej Skwarny. Nocką na łodziach popod samo Suchywilkowe dworzyszcze podpłynęli, tam, gdzie kniaziowskie okręty stały. Chłopak wyspę znał, że lepiej trudno, tedy zakradli się cichaczem, ludzi potłukli i okręt porwali.

Twardokęsek mimowolnie zagwizdał z podziwem.

– Własnemu ojcu? Nie dziwota, że kniaziem cholera trzęsie.

– Oj, tak nim trzęsła, że mało na miejscu ducha nie wytrzęsła! – zarechotał Czarnywilk, bijąc się z uciechy po udach. – Bo, widzicie, mości zbójco, pewnie by jeszcze kniaź napad przebolał. Ale synaczek capnął mu nie byle co, tylko „Morskiego Kozła". Własny kniaziowy okręt – wyjaśnił nie rozumiejącemu zbójcy – co się nim po całych Zwajeckich Wyspach chlubił i przechwalał. Bo też było czym: dwadzieścia dębów nań poszło krzepkich, a żagle purpurą barwiono. Piękny okręt, mości Twardokęsku, i w całym Wewnętrznym Morzu najśmiglejszy, a teraz nad nim piracka szmata Skwarny. Wielce to ubodło Suchywilka. Nie raz zaczajał się na syna przy Hackich Wyspach albo w Cieśninach Wieprzy, ale na darmo: nie zdarzyło się jeszcze, by która inna łódź dościgła „Morskiego Kozła". Nic, może na koniec kniaź zmądrzeje – dodał na odchodne. – Oby nas pierwej pomorccy pachołkowie nie przydybali.

Ano, pomyślał zbójca, wlokąc się powoli do obozowiska, pewnie do tego wreszcie przyjdzie, że trza będzie Suchy – wilka ostudzić, choćby i sztyletem. Bo mnie rodzinne waśnie za jaje stoją, ale żal, jeśli przez jego nieroztropność i zapalczywość pokończym na dusienicy. Co nie byłaby rzecz słuszna, jeśli Suchywilk istotnie ma takowe dobra wielkie. Sczeźnie stary, a Szarka będzie za panią. Szczęściem braciszek daleko, zaś o natrętnych zalotników sami się zatroszczym. Potem się dobytek na okręty załaduje i chodu. Niech się sami Zwajce z Pomorcami za łby biorą, nic mnie do nich. Ani mnie, ani Szarce.

Chłodna ręka spoczęła na jego ramieniu, aż się zbójca w tył szarpnął z przestrachu.

– Nie rób tego, zbójco – głos Szarki odezwał się zaraz przy nim. – Nie mieszaj się.

– Ja żem wywiedzieć się chciał! – obraził się zbójca. – Dla waszego dobra!

– O moje dobra, zbójco – sprostowała. – Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jestem obca w Krainach Wewnętrznego Morza, zbójco. Więc mnie nie swataj, ani nie nabijaj sobie głowy przyszłym wianem. Nic z tego nie będzie.

– A skąd wam wiedzieć? – syknął szyderczo. – Tacyście niby mądrzy a roztropni, przepowiednie znacie, z bogami gwarzycie! Tedy mi rzeknijcie, czemu się wciąż po gościńcu obracacie? Z nędzną kapotą na grzbiecie i dwoma szarszunami dobytku?

Szarka przez długą chwilę nic nie odpowiadała, aż się zląkł, że zwyczajnie zostawiła go w krzewinie.

– Widziałeś kiedy na jarmarku wiewiórkę w klatce? – odezwała się wreszcie. – W klatce koło jest z drutu uczynione, na drążku wsparte, i w kole właśnie wiewiórka zamknięta. A przy samym skraju klatki zawieszono orzech, więc wiewiórka biegnie ku niemu z całych sił. Ale im szybciej biegnie, tym szybciej się na drążku koło obraca, zbójco, i choćby dech z siebie wytrzęsła, wciąż w tym samym miejscu tkwi. Takoż i ze mną. Wciąż biegnę – ostatnie słowo ledwo zbójca usłyszał, bo Szarka odeszła równie cicho, jak się pojawiła.