Potem też się za bardzo nie przypatrywał. Nie wiedział, czy prządka zdechła do cna, czy też po spotkaniu z mieczem żalnickich kniaziów postanowiła znaleźć sobie przytulniejszą siedzibę. Dość, że strzępy pajęczyny poczęły na nich spadać ze wszystkich stron, pobladłe i zmętniałe, niczym kożuch na zsiadłym mleku. Długie, lepkie pasemko przylgnęło do gołego karku zbójcy, aż wzdrygną} się z obrzydzeniem. Starł je chustą i popędził naprzód konia, rozumiejąc, że trza się wyrywać póki czas, a prządka, jeśli wciąż dycha, zajęta żalnickim księciem. Reszta kompanii poniekąd wpadła na tę samą szczęśliwą myśl albo zestrachane konie same się naprzód puściły.
Przystanęli dopiero na przestronnej polance po drugiej stronie wzgórza. Żalnicki książę starannie wytarł Sorgo z mlecznej mazi. Miecz wykuty w ogniach Kii Krindara, pomyślał zawistnie zbójca, nie dziwota, że straszydło rozpłatał. Niechby dać zaprzańcowi kawałek zwyczajnego ostrza, ciągnął z rosnącą złością, wnet by zaczął portkami trząść i precz uciekł. Żadna sztuka pomorek siać, jak człek podobny szarszun w ręku trzyma, pospolity tchórz by tego dopiął.
– Zwyczajna stal nie ima się Prządek – Koźlarz odwrócił się ku Szarce. – Na nic by się wasze gwiazdki przydały ani żadne inne ostrze. Szczęściem w Żalnikach Sorgo przeważy nad wszelką mocą.
– Wszelką? – powtórzyła niemal niesłyszalnym głosem Szarka. – Wszelką?
– Tedy czemu się jeszcze podobne plugastwa po chaszczach kryją?! – ryknął wściekle zbójca. – Tyli wiek żalniccy panowie obnoszą się z tym brzeszczotem, i na kiego grzyba?! Żeby we świątynnych komorach rdzewiał? Trza było kraj przepatrywać, plugastwo pogromić, nie w piernatach leżeć!
– Przy mnie rdzewieć nie będzie, zbójco – odparł zim no Koźlarz. – A jeśli ci inne świadectwo potrzebne, tedy m gotów.
– Ani się ważcie! – Zwajecki kniaź opuścił ciężką Japę na zbójeckie ramię, aż się Twardokęsek zgiął nad końskim karkiem. – Pierwszemu, co miecz wyjmie, łeb goły mi rękoma skręcę, żadne mi do tego żelazo niepotrzebne Pohamujcie się, durnie, toż ledwo my z opresji wyszli!
Zbójca popatrzał na Suchywilka nieprzyjaźnie, lecz zmilczał obelgę. Co było kryć, lękał się potężnego Zwajca. Przy tym nie był to Żalnicki gołodupiec, ale pan potężny i zasobny, a mimo wszelkich połajanek Twardokęsek nie poniechał nadziei, że z czasem uszczknie kawałek jego dobytku. Bez słowa zawrócił więc konia i pojechał dalej przez sosnowy las, czując, jak mokra od potu koszula przywiera mu szczelnie do grzbietu. Z wolna napięcie puszczało, zaś w mięśniach rozchodziła się dziwna słabość.
Ot, z jakiego koszmaru szczęśliwie my uszli, myślał sobie, a przecie niewiele brakło, by się to wszystko zgoła inaczej pokończyło. Dziwna rzecz, jakie się we świecie stwory lęgną. W biały dzionek ciągnie człek spokojnie książęcym gościńcem, ani się podobnej paści lęka, ani spodziewa. W spokojności jedzie, niczego nie przeczuwając, o domu duma, babie i wieczerzy. I nawet mu we łbie durnym nie postanie, że sam już naznaczon na wieczerzę dla prządki.
Jako i my przed siebie jedziemy, pomyślał nagle. W sieć niewidzialną a mocną, co nas kędyś popycha, chocia rozumieć tego nie potrafimy. Może to właśnie zeszłej nocy Szarka mi gadała. Żeśmy pospołu jak muchy w pajęczynie polepione. Szarpiemy się jeszcze i na boki spoglądamy, lecz niezadługo i tego…
Mówiono jej, że jest to najpiękniejsze miejsce w Żarnikach, może nawet we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, zaś po tym, co się zdarzyło podczas spichrzańskiego karnawału, bardzo potrzebowała piękna. Kazała, żeby pochód skręcił i pewnego letniego zmierzchu łagodnie otworzyła się przed nimi Dolina Thornveiin. Szlak był spokojny. Ciszy nie mąciło nic prócz turkotu kół, końskiego parskania i wieczornego śpiewu ptaków. A później, w różowawym świetle zachodzącego słońca ukazały się mury klasztoru.
W pierwszej chwili przyszła jej na myśl cytadela księcia Evorintha – podobnie wysmukłe wieże, dachy kryte niebieską dachówką. Na pociętych szachownicą ogrodów pagórkach chłopi w jasnych sukmanach schodzili na wieczorny odpoczynek. Biły dzwony – jak wtedy, kiedy w poczcie kapłanów wjeżdżała w bramy Spichrzy. Właśnie ów dźwięk, niemal zapomniany w żalnickim władztwie, gdzie od dawna pobrzmiewały jedynie żałobne pomorckie rogi, oczarował ją bardziej niż cokolwiek innego. Kazała zatrzymać kolebkę.
– Nie jadę dalej – powiedziała, nie patrząc w twarz sługi Zird Zekruna, jednego z nielicznych, który ocalał tamtej pamiętnej nocy.
– Nie możecie! – prawie krzyknął, ale w jego głosie był niepokój. – Kniaź was oczekuje! Kniaź wam nie dozwoli!
Skalne robaki na czole mniszka zafalowały gwałtownie, lecz, jakby na przekór złowrogiemu piętnu, jego twarz pobladła ze strachu. Był bardzo młody i nie sądziła, aby wiele znaczył w orszaku zwierzchnika świątyni. Teraz jednak zabrakło uścieskich dostojników.
– Mogę – odpowiedziała spokojnie. – Kto mnie zatrzyma? Przecież nie wy. Zbyt dobrze pamiętacie, co się zdarzyło w wieży Nur Nemruta.
Skulił się, jak po uderzeniu w twarz. Żaden ze sług Zird Zekruna nie napominał ni słowem o ruinach spichrzańskiego przybytku. Nie czyniono jej wyrzutów, nie naznaczono pokuty, choć w Uścieży karano ją za przewiny mniejsze niż odwiedzenie świątyni obcego boga. Z pozoru wszystko było jak dawniej i kiedy tylko książę Evorinth oczyścił miasto z buntowników, wraz ze świtą pociągnęła na północ, najkrótszą drogą ku Żalnikom. Lecz zgadywała, że coś się odmieniło, minęło bezpowrotnie. Słudzy bogów muszą wiedzieć o odejściu Nur Nemruta, myślała ze strachem. I najwyższym żalnickim kapłanie, którego głowę wydobyto spod ruin wieży. Głowę uciętą mieczem rudowłosej Zwajki.
Nie znała go dobrze, choć na czas wyprawy do Gór Żmijowych został jej spowiednikiem. Nie znaczyło to wiele: codziennie wieczorem przyklękała przed wysokim człowiekiem w brunatnej szacie i prosiła o wybaczenie za grzechy. Lecz jej spowiedź była jedynie recytacją martwych fraz, zaś kapłan, który ich słuchał, pozostawał równie obojętny, jak wszystko inne. Naprawdę ważna była jedynie jego ciemna, świątynna kapica. I znamię skalnych robaków falujące w rytm jej monotonnych słów.
Jednakże dojrzała w nim coś odmiennego niż we wszystkich poprzednich spowiednikach. Nie potrafiła dokładnie powiedzieć, co. Może owe ukradkowe, badawcze spojrzenia, którymi ją obdarzał, kiedy klęczała przed nim, z kolanem pulsującym bólem od chłodu kamiennej posadzki. Nie była to nienawiść do córki dawnego żalnickiego pana, która przyszła na świat w przybytku Bad Bidmone, w istocie bowiem nie pamiętała czasów przed najazdem frejbiterów i nawet twarze rodziców zatarły się w jej pamięci. Lecz zwierzchnik uścieskiej świątyni znał ją zbyt dobrze, by ulegać podobnym złudzeniom. Nie lękał się przeszłości i sądziła, że sprzymierzył ze sługami Śniącego raczej z powodu tego, co miało nadejść, niż tego, co minęło.
Czemu przyczaił się pośród zwierciadeł, pomyślała, w których Szalona Ptaszniczka nosiła moją twarz? Jakby przypuszczał, że tam przyjdę. Jakby na mnie czekał. Dlaczego? Po to, by jeszcze raz usiłować mnie zabić, skoro poprzedniego dnia zwajecka kniahinka powstrzymała morderców na schodach książęcej cytadeli? Czy wręcz przeciwnie, by odsunąć mnie od rudowłosej niewiasty, która wygrażała bogom i głośno mówiła o zagładzie przepowiedni?
Jaśminowa wiedźma powiedziała, że słudzy Zird Zekruna obawiali się jej bardziej niż kogokolwiek innego. Bardziej niż rudowłosej córki Suchywilka, w której żyłach krążyła krew Iskry i która rzuciła im otwarte wyzwanie, zabijając najwyższego z żalnickich kapłanów. Bardziej niźli błękitnookiej wiedźmy, która przemawiała głosem bogów, wieszcząc przyszłość Krain Wewnętrznego Morza. Zarzyczka nie potrafiła tego zrozumieć.