– Nie mam żadnej władzy nad Spichrza. – Na początku przemowy włodarza kapłan uczynił nieznaczny ruch, jakby chciał się cofnąć, lecz wnet odzyskał panowanie. – Nie mam też wiadomości o wczorajszych wypadkach, bo zwierzchnik świątyni nie opowiada się przed akolitami. Na mękach nie wyjawię wam nic ponad to, co mówię teraz.
– O, znałem już wielu, co się podobnie zastrzegali – skrzywił się szyderczo włodarz – ale srogo zbłądzili. Nie uwierzysz, frater, jaka człeka elokwencja ogarnia, jak mu kat gładzie w kłódkę wsadzi…
– Starczy! – uciął zimno książę. – Nie wierzę, byście mogli mnie objaśnić – dodał ciszej – dlaczego wasz pan pragnie pospolitego zbójcy tak dalece, że grozi wojną, jeśli go nie wydam. Jednak, o ile wam podobnej rzeczy dozwolono, wyjawcie mi, czy to jeden z owych rozkazów zsyłanych od waszego pana za pośrednictwem skalnych robaków? Jeden z rozkazów, które musicie wypełnić albo umrzeć?
Głos księcia Evorintha był spokojny, niemal miękki – i były w nim pokłady szyderstwa, których Mroczek nie potrafił do końca wyśledzić ni zrozumieć. Sługa Zird Zekruna nie odpowiedział, lecz rumieniec, głęboki jak barwa starej ochry, którą pokryto ściany katowni, mówił za niego. Przy milczącym, pełnym pogardy sprzeciwie włodarza kapłan przywołał pachołków. Książę Evorinth nie próbował ich zatrzymywać, kiedy wyprowadzili Mroczka z wieży. Podobnie, jak nie sprzeciwił się, gdy następnego dnia oznajmiono mu, że żalnicka księżniczka pragnie co prędzej powrócić do domu. Mroczek zresztą nie miał się o tym wszystkim dowiedzieć, bowiem skoro tylko dotarł do komnat kapłanów, ogarnęła go wielka gorączka. Co prawda, nie opóźniło to odjazdu żalnickiego orszaku ni o jeden dzień. Po prostu zapakowano go na wóz, nieświadomego i napojonego wzmacniającymi korczywami.
Przypuszczał, że jego słabość była na rękę kapłanom: nie musieli się troskać próbami ucieczki. Ocknął się bowiem dopiero głęboko w Żalnikach, zaś wspomnienia z podróży, która musiała trwać wiele dni, były mgliste i rozproszone. Pamiętał, że książę Evorinth przehandlował go niczym kawałek sukna. Pamiętał też oblicza o czołach poznaczonych znamionami skalnych robaków, które pochylały się nad nim i mówiły coś rozkazująco, wlewając mu między zaciśnięte zęby gorzkie wywary. Nie przytomniał po nich. Przeciwnie, osuwał się w rodzaj ciężkiego majaku, w którym zwidywały mu się wciąż na nowo znajome postaci. Żona biegła ku niemu w płonącej sukni i obejmowała mocno, jak tamta dziewczyna, która na trakcie do świątyni pociągnęła w ogień przywódcę buntowników. Zbójca Twardokęsek przechylał bukłak ze skalmierskim winem i snuł powolną opowieść o minionej chwale Kopienników. Rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema na głowie śmiała się i kiwała nań z daleka dłonią. A gwiazdy spadały, jedna za drugą.
Czasami przytomniał na tyle, by móc ocenić, że wciąż leży wewnątrz krytego suknem wozu. Czuł na sobie chłodne ręce kapłanów, spoglądał na falujące od mocy znamiona i na chwilę pojmował, że dzieje się coś złego i przeciwnego naturze. Później zaś przerażenie przygasało i rozmywało się wśród innych zwidów.
Dopiero kiedy minęli Dolinę Thornveiin, poczuł się nieco lepiej. Niewiele lepiej: podejrzewał, że kapłani zadbali, by przedwcześnie nie odzyskał sił. Rana wciąż mu doskwierała – głęboka, ledwo zabliźniona szrama po sztylecie Twardokęska, jedna z niewielu rzeczy, które przypominały mu, kim był, nim położyli na nim ręce pomorccy kapłani. Jednak Dolinę Thornveiin zapamiętał, pomimo maligny, która spadała nań każdej nocy. Słudzy Zird Zekruna miotali się pomiędzy wozami niczym przerażone brunatne ćmy. Nie umiał zgadnąć, czy usłyszał o tym spoza osłaniającej wóz materii, czy też wyśnił. Ale wiedział, że żalnicka księżniczka wbrew woli kapłanów pozostała w dolinie.
Orszak pociągnął dalej, ku północy. Mroczek nie pytał, czemu. Nie był też pewien, czy naprawdę chciał wiedzieć. W każdym razie rozumiał, że w żaden sposób nie zdoła się wymknąć z posępnego konwoju, który wiódł coraz dalej, ku odległym Cieśninom Wieprzy, za którymi rozpościerało się Wewnętrzne Morze. I Pomort.
Dopiero teraz pojmował doskonale, jak śmieszne były jego usiłowania, by uciec z zastawionej przez Ciecierkę pułapki. Zresztą z przedśmiertnego skowytu kapłana zgadywał, że samego Ciecierkę najpewniej również oszukano. Jakkolwiek było, los Mroczka został przesądzony już wówczas, kiedy nieświadomie stanął na drodze swojego dawnego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy i rudowłosej kobiety, która wędrowała wraz z nim poprzez Góry Żmijowe.
Kiedy Ciecierka oznajmił mu w Spichrzy, że strażnicy doprowadzą go do Wiedźmiej Wieży, by wydobył z Twardokęska historię niewiasty, która nosiła na czole obręcz dri deonema, Mroczek ucieszył się niezmiernie. Wydało mu się, że jeśli nawet nie zdoła przy sposobności czmychnąć, kapłani policzą mu ową zasługę i będą poważać człowieka, który wydobył z Twardokęska wieści, co zdawały się być istotne w oczach bogów. Poszedł więc do Wiedź – miej Wieży z bukłakiem skalmierskiego wina, świadom, że zbójca nie oprze się pokusie i wypapla wszystkie prawdziwe i domniemane zasługi. Nie był pewien, czy na koniec, wedle obietnicy, zadźgałby Twardokęska sztyletem, ale też miłosierdzie z rzadka miało przystęp do Mroczka po tamtej nocy w Krowim Parowie, zaś Twardokęsek zostawił go zdychającego na pastwę szczuraków. Ale nie wiedział na pewno – i nigdy się nie miał dowiedzieć, ponieważ rudowłosa pojawiła się znienacka w lochu z zastępem zwajeckich wojowników.
Wtedy widział ją z bliska. Jeden, jedyny raz. Wysoka, szczupła niewiasta w męskiej przyodziewie, z dwoma mieczami u boku. Córka Suchywilka, najwyższego zwajeckiego kniazia, jak dowiedział się następnego ranka. Krew Iskry, która sprzeciwiła się woli bogów – jej twarz była jak ze starodawnych legend, pomyślał wtedy Mroczek. Wciąż ją widział: rysy wycięte w białym marmurze, ogień włosów. Jedna z tych kobiet, dla których pustoszone są królestwa. Nie sądził jednak, że Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, pozwoli, by urzekła go niewiasta, choćby najpiękniejsza. Ani Twardokęsek, ani on sam, jeśli miał być szczery. Lecz oblicze córki Suchywilka wciąż powracało do niego w snach – w aureoli żywego ognia z płonącej Spichrzy.
Drzemał, kiedy konwój stanął na dobre. Zresztą, nawet przytomny nie rozpoznałby tego miejsca, nigdy wcześniej nie zawędrował tak daleko w głąb Żalników. Znał tylko nazwę, podobnie jak wszyscy w Krainach Wewnętrznego Morza. A nazwa była znakiem wszystkiego, co odeszło bezpowrotnie.
Nikt nie próbował odbudować Rdestnika po pożarze i rzezi zgotowanej stolicy przez armię Wężymorda. Prastarą świątynię bogini zrównano z ziemią, a nawet zniszczono jeszcze dotkliwiej, podkładając ogień w salach wewnętrznego, podziemnego przybytku. Tych, którzy zdołali przetrwać zagładę miasta, rozesłano po najdalszych krańcach władztwa, ziemię zaś podarowano Zird Zekrunowi. Poświęcone woły pociągnęły pług wzdłuż kręgu, który niegdyś wyznaczały mury, zaś ziemię obsiano dzikim koprem na znak potęgi Pomortu i ostatecznego zwycięstwa nad żalnicką boginią. Aby nigdy nie wzniesiono tam ponownie miasta.
Nowy władca zakazał osiedlać się w zasięgu wzroku od zaoranego kręgu. Na wszelki wypadek na drugim krańcu jeziora, po którym niegdyś pływały łabędzie bogini, wzniesiono cytadelę z ciemnego kamienia. Panem twierdzy został jeden z dawnych towarzyszy Wężymorda, lecz nawet jemu kniaź nie ufał nadmiernie, załogę zaś nieodmiennie kaptowano wśród pomorckich piratów i ponoć wybierał ich sam Zird Zekrun. Stare strachy umierają bardzo powoli.