Ale jeszcze gorszy, żeby umierać z powodu boskich kłótni i Twardokęskowego spoufalenia z córką Suchywilka, pomyślał Mroczek. Zły czas, żeby żyć, powtórzył ze złością. Widzicie go, trzecie pokolenie oglądają go na północy, a innym mizerny kęs czasu od ust odbiera. Źle żyć, akurat! Taka nasza natura podła, człowiecza, że się ze wszech sił czepiamy świata. Wolałbym być najlichszym ze spichrzańskich żebraków, ślepym jałmużnikiem, który pod murem miejskim walczy z psami o ochłapy ścierwa, niż trupem samego księcia Evorintha.
– Uważaj, kupcze – bardzo cicho powiedział Węży – mord – bo bogowie słyszą podobne życzenia i potrafią wypełnić je co do joty.
Najwyższy zwajecki kniaź bez słowa przypatrywał się ceremonii. Szaty kapłanów bogini jaśniały w mroku świątyni, zaś słowa Koźlarza wibrowały wyraźnie aż pod kopułą przybytku. Suchywilk nie oglądał wcześniej podobnego rytuału: podczas koronacji Smardza służył na południowym dworze poza granicami Krain Wewnętrznego Morza, gdzie nikt nie dbał o Żalniki. Zresztą nawet później, kiedy obrano go zwajeckim kniaziem, nie zaprzątały go podobne mrzonki. Raz tylko, kilka lat przed najazdem Wężymorda, zawędrował do żalnickiej stolicy i miał sposobność przypatrzeć się murom kąciny Bad Bidmone. Samym murom, bo nie postało mu w głowie, aby zaglądać do środka. Zwajcy niechętnie zachodzili przed ołtarze bóstw.
Teraz jednak nie mógł się wymknąć. Przypuszczał, że Koźlarz od początku wiedział wyśmienicie, co ma się wydarzyć w sercu Nawilskiego Ostępu. Co więcej, natarczywość zwajeckiego kniazia, który uparł się dołączyć do kompanii, musiała go okrutnie ubawić. Wystrychnięty na dudka Suchywilk stał więc z kwaśną miną obok wielkiej marmurowej konchy z poświęcaną wodą i czuł się dokładnie, jak jeden z karnawałowych diasków przed przymusowym pławieniem w fontannie. Niechęć zresztą była obopólna, bo kapłani rzucali mu nader nieprzychylne spojrzenia.
Jednak żaden z kapłanów nie ośmielił się ich przepędzić. Co było kryć, podobna pokora wiele znaczyła pośród zakonu, który niegdyś bez nijakiego skrępowania dyktował edykty żalnickim kniaziom. Suchywilk rozumiał, że zniknięcie bogini musiało nieźle zbić jej sługi z pantałyku, zaś lata spędzone w ostępie nieco przybliżyły ich do cennej cnoty pokory. Mimo wszystko łatwość, z jaką Koźli Płaszcz narzucił wolę zgromadzeniu sług Bad Bidmone, mocno niepokoiła Suchywilka. Inaczej sobie obmyślił ich przymierze. Bez niespodzianie objawionego zakonu żalnickiej bogini.
Szarpnął ze zdumienia brodę, gdy opuszczono formułę: „Przyjmij miecz", odwieczną i tę samą we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, samo serce ceremonii koronacyjnej. Kiedy kniaź brał miecz z rąk swoich kapłanów, przyjmował wraz z nim całą potęgę władzy, moc karania i obrony poddanych – i sam stawał się obnażonym ostrzem w służbie boga i swego władztwa. Jednak Koźlarz bez żadnych ceremonii wysunął Sorgo z pochwy i nikt nie usiłował mu przeszkodzić, co było bardziej znaczące, niż wszystkie poprzednie rytuały. Służebnicy Bad Bidmone wiedzieli doskonale, że książę nosił na plecach miecz żalnickich kniaziów od rzezi Rdestnika. Teraz jednak dawali wyraz czemuś zupełnie innemu – uznawali wszem i wobec opowieść, która od lat krążyła po Krainach Wewnętrznego Morza, a wedle której sama bogini obdarzyła go Sorgo i nazwała panem Żalników. Jak jednego z owych starożytnych władców, których bogowie zsyłali na świat w dniach największej trwogi.
To było tak, jakby właściwa koronacja odbyła się dawno temu, kiedy bogini zacisnęła na rękojeści Sorgo palce dzieciaka, którego ojca Pomorcy zarąbali kilka uderzeń serca wcześniej. Teraz jedynie jej zakon uroczyście uznawał zwierzchnictwo kniazia.
Suchywilk przymrużył oczy, by widzieć wyraźnie, jak książę wznosi miecz do starożytnej przysięgi. Koźli Płaszcz stał dokładnie pośrodku świątyni, pod jedenastokątnym dachem bogato inkrustowanym złotem. Na ścianach przybytku, na ciężkich pilarach i na obu dachach – wewnętrzny był właściwie kunsztownym baldachimem, wyrzezanym w drewnie delikatnie niczym skalmierska koronka – lśniły niezliczone wizerunki żmij ów. W miejscu ich oczu osadzono czerwone kamienie, które połyskiwały niespokojnie w świetle pochodni. Z bólem serca Suchywilk musiał przyznać, że Koźlarzowi nie zbraknie gotowizny na opłacenie najemników: wystarczyłoby wydłubać ślepia połowie żmijów. Musiały mieć, ścierwa, pomyślał niechętnie o zapobiegliwych kapłanach, oprócz rdestnickiego skarbca inne jeszcze kryjówki na dobytek. Gdzie by się człek spodziewał, że tyle złota pochowali?
Nie przysłuchiwał się nazbyt uważnie słowom Koźlarza. Były pewne przysięgi, które włodarz musiał wypowiedzieć i tyle. Suchywilk sądził, że najrozumniej postępowano w tej kwestii na Wyspach Zwajeckich, gdzie władców obierał wiec, zazwyczaj spośród prawej kniaziowskiej krwi, lecz zdarzało się, że podnoszono do owej godności także synów niewolnic starych władców. Nie było długich deliberacji, błogosławieństw ni innych kapłańskich zachcianek. Czasem tylko, jak wiec nie potrafił dojść do ładu, pretendenci ubijali się gdzie po cichutku albo zbierali drużyny i szli na siebie jawnie, bez forteli. I zrazu można było poznać, kto ile wart i czy na włodarza sposobny.
Obywano się jednakowoż bez cudownych sztuczek, mocy i znaków boskich, które niezmiernie mierziły Suchywilka. Prawda, że Morski Koń, który prawdziwie lubił zwajecki ludek, nieraz przybywał na wiec w swej własnej boskiej osobie, ale zachowywał się godnie, jak przystoi w podobnych okolicznościach. Pił miód, gwarzył przyjaźnie z narodem o połowach i podwodnych skarbach z potopionych okrętów, a jak się zamroczył należycie, to i zapląsał wedle ogniska. Jeśli nawet kto go pytał o radę w rzadkich przebłyskach trzeźwości, to tak, jakby naradzał się z sąsiadem starym a roztropnym i biegłym w prawie. Wojownicy gwarzyli parę dni bez nadmiernych ceremonii, a potem imię kniazia wypływało jakoś z rozlicznych, drobnych pogawędek. Suchywilk miał wrażenie, że Morski Koń wielce sobie cenił tę zwajecką bezceremonialność i prostotę. Co prawda nieodmiennie mamił nowego kniazia wielkim bogactwem i fortuną, jeśli zezwoli mu na pobudowanie świątyni w miejscu wiecowych narad, jednak czynił to bez większego przekonania i raczej dla przekomarzań ze zwajeckim narodkiem niż z prawdziwej nadziei na przyzwolenie. I nie jego namowa czy kapłańskie ceremonie czyniły kniazia, ale powszechna wola narodu.
Tutaj wszystko było odmienne, bardzo odmienne. Nawet teraz, pomyślał nieco zgryźliwie Suchywilk, kiedy na ruinach Rdestnika gęsto kwitnie dziki koper, kapłaństwo dalej odprawuje gusła pośrodku pustkowia. Jakby nic się nie zmieniło, jakby nie było pana w uścieskiej cytadeli nad Cieśninami Wieprzy, jakby Zird Zekrun nigdy nie kładł na głowie Wężymorda żelaznej korony kniaziów.
Zrazu myślał sobie, że to jedynie stare mrzonki, które przeżyły dawny świat. Jednak kapłanów było wielu, bardzo wielu. Przeważnie posuniętych w latach, tak że musieli jeszcze bardzo dobrze pamiętać rządy starego Smardza. Tak, stare mrzonki nie zdychają łatwo, myślał Suchywilk, patrząc, jak starcy w długich, białych szatach składają trzęsące się ręce w błogosławieństwach dla młodego kniazia. Jednak było też sporo młodych i zwajecki kniaź nie mógł dłużej wątpić, że zakon bogini przetrwał lata prześladowań. Sama świątynia, choć ukryta pośrodku Nawilskiego Ostępu, niewątpliwie dawała świadectwo ich bogactwu i potędze. Domyślał się też, że muszą być inne podobne miejsca, choć może mniej znaczne i uboższe.