– Bo obręcz dri deonema na głowie miała – odparł cierpko Cion Ceren. – Obręcz w ogniu Kii Krindara wykutą. Nic przeciwko obręczy uczynić nie mogłem.
Więc, spośród tylu innych, także i to prawo zostało pogwałcone, pomyślała wówczas z trwogą Lelka. Obręcz dri deonema odpłynęła ze Szczeżupin. Tak, jak ongiś miecz żalnickich kniaziów zniknął ze swego władztwa. I jak wszystkie prawa, które potargano wcześniej. Jak Kii Krindar Od Ognia I Miecza, który opuścił lud Gór Żmijowych dla bzdurnych obelg Vadiioneda. Jak Bad Bidmone Od Jabłoni, której nikt nie zobaczył po tamtej nocy, kiedy spłonęła cytadela Rdestnika.
A także to, co uczyniono północy z woli Zird Zekruna Od Skały.
Tymczasem bogowie wciąż rozprawiali o śmierci.
– Są wszakże inne sposoby – zimno podpowiedział Sen Silvar. – Skoro służkę Delajati tak stal poszczerbiła, że mało w opactwie nie sczezła, trzeba się stali chwycić. Poszczuć kogoś ze śmiertelnych.
– Nie puściłam jej samej – odezwała się nieoczekiwanie Fea Flisyon. – Posłałam kogoś za nią. Złodzieja.
A wtedy w jaskini uczyniła się taka cisza, przypomniała sobie kapłanka, że słyszałam jeno pohukiwanie śnieżnych sów.
Zaś w świątyni Kei Kaella, daleko na północy, druga wołwa z wrzaskiem uderzyła głową w kamienną posadzkę. Coś w niej pękło i nie żyła – czasami wolą umrzeć, niż nagiąć się do cudzej woli, i Lelka nie usłyszała, kim jest złodziej i dokąd zmierza.
W rozbitej kopule przybytku świeciły gwiazdy. Twarze strażników świątynnych były blade jak płótno, kiedy kazała przyprowadzić następną wołwę. Opierała się, opierała z całej siły. Kapłanka musiała siłą rozewrzeć szczęki przeklętej i lać jej w gardło ciemną, dymiącą krew ofiarnego wieprza, aż jej oczy – wielkie, nabrzmiałe zwierzęcą posoką i wysnutą z niej magią – odmieniły się ze szczętem.
Potem znów były pomiędzy widmami bogów, którzy prawili o zamkniętych ścieżkach i miejscu, dokąd prowadzą.
– Że wyście się na to, Fea, poważyli, więcej niż głupota – mruknęła Kea Kaella. – A żeście głowy unieśli, to po prostu niepodobna, choć teraz już deliberować darmo. Byłaś z Zird, tedy wiesz niezawodnie, co jeszcze zobaczył.
– Niewiele. W tumanie cienie, niewyraźne, jakby za błoną w oknie, te same, co się i wcześniej nam w majakach zwidy waty. I tamto miejsce, pamiętacie?, źródło naszej mocy, zakorzenione głębiej niż cokolwiek innego. Ono… ono niknie. Niewiele pozostało, ledwo tli się, chyboczę niby świeczka na wietrze. Ja… nie wiem, co jeszcze Zird wtedy w ćmie zobaczył, sama ani patrzeć mogłam, ani chciałam… ale on potem próbował tam sięgnąć i niezdołał. Nawet z tym, czego mu użyczyłam, me zdołał, więc brat coraz więcej… Nie mogłam go zatrzymać… Bo tam już nic nie ma, tylko skorupa wypalona, ani siły, ani ścieżek. Niewiele pamiętam. Zird szamotał się i prawie mnie jego szaleństwo wniwecz obróciło… moc ze mnie wciąż wysysał… i od was pomocy wołał… gdybyście… gdybyście tylko…
– Słyszałem – odezwał się Org Ondrelssen. – Ale ani w rozumie mi nie postało, że wyście stare ścieżki na nowo otwierali. Fea, pamiętam, ile z ciebie zostało, jakeś się potem na Orrth doczołgała… Mogłaś mi coś rzec, Fea…
– No, nie dziw, że po owych wyczynach Delajati wysyła śmiertelnych na przeszpiegi – posępnie stwierdził Kii Krindar.
– Nie wierzę! – wybuchnął Mel Mianet – Ni w jedną rzecz nie wierzę! Nie możemy go sięgnąć, ale nasze miejsce pozostało, Fea. Poza zatrzaśniętymi ścieżkami, lecz świetne jak dawniej i niewyczerpane. I czeka na nas. Jak niegdyś.
– Mylisz się – powiedział Kii Krindar. – Wszystko zostało przesądzone. Dawno temu. Nie bez przyczyny Delajati zamknęła ścieżki.
Kłócili się, pomyślała Lelka, a ja nie rozumiałam, o co. Gdzie jest owo miejsce, skąd ich wypędzono, jakie ścieżki zerwano. Kim jest złodziej i kim jest Delajati. Słyszałam, jak powtarzają jej imię. Z nienawiścią. Ze strachem. I sama zlękłam się ich strachu, cóż bowiem trwoży bogów?
– Wiem, dlaczego Zird pożąda tej niewiasty – z nagła odezwał się don Ceren. – W Górach Żmijowych rzekła mojemu słudze, że przybyła ścieżką pośród ciemności, bo wszystkie gwiazdy spadły, jedna za drugą.
– Głupie to tylko bajanie – sprzeciwiła się Kea Kaella. – U mnie na Sinoborzu ledwo się księżyc odmieni, a nowa bogini się przed kniaziem opowiada. Tyle że zamiast świątynie stroić, stary Krobak na placu w płomieniach je morzy. I tak właśnie czynić trzeba, nie po próżnicy gadać. Dziw, że zwiodła dziewka Zird bajdurzeniem o ścieżkach i gwiazdach. Dziw, żeś ty, Fea, słuchała bredni o Delajati, ale starczy tego. Chce Zird, niech ją sobie bierze. Rychło się opamięta.
– Czemu tedy Zird mój klasztor ogniem strawił? – spytał don Ceren. – Ani żywa dusza tam ostała spośród tych, co z ową niewiastą gadali. Nie, Kea, w rękach, we własnych, dziewkę trzymałem. To nie wiedźma prosta, nie z naszych pomiot bękarci.
– Nie może być, żeby śmiertelna owymi ścieżkami przeszła! – wysyczała gniewnie Hurk Hrovke. – Niepodobna!
– Swarz się z Delajati – urągliwie odparł Mel Mianet.
– Rzekłam raz i jeszcze powtórzę – niecierpliwie rzuciła Kea Kaella. – Jak dziewka piaskiem nam w oczy sypie tym gadaniem o Delajati, to rychło ją Zird wybada i łeb jej skręci. A jak prawdę mówi, też ją lepiej Zird ostawić, niech się z naszą siostrzyczką prawują. I dość o tym. O dziewkach, ścieżkach, majakach i innych durnotach. Jednej rzeczy nie pojmuję, Fea. Czemu nie dość, że wieść o dziewce utaiłaś, to jeszcze obręcz dri deonema na łeb jej włożyłaś i w drogę posłałaś?
– Ze złodziejem przy boku – przypomniał zgryźliwie Sen Silvar.
A kiedy Fea Flisyon odpowiedziała, pomyślała Lelka, to było tak, jakby lata w służbie bogini obróciły się przeciwko mnie, na pośmiewisko. Długie, zimne lata, podczas których nie wymodliłam żadnej odpowiedzi. Kiedy w moich snach powracały płonące żmije, bicie dzwonów spod ciemnego jeziora i żywa woda, którą zmącono z woli Zird Zekruna. Kiedy tłumaczyłam sobie, że przecież nie utraciliśmy tego na darmo. Że nie zniszczono by tyle piękna z powodu błahego sporu.
Myliłam się.
– Każdy ma jakąś zmorę, co go w nocy gniecie – zadrwiła Fea Flisyon. – Was złodziej trwoży, a mnie on sprzymierzeńcem. Ja swoje długi płacę, Kea, a wyście mi wiele dłużni. Stary dług, zadawniony, lecz dobrze go pamiętam. Wy takoż wspomnijcie, jak każde z nas prosiło Kii o znak. Bad dostała miecz, ja zaś obręcz, którą opasałam czoło mojego ukochanego.
– Ten twój ukochany za młodu ryże świnie śrutem karmił – urągliwie powiedziała Kea Kaella. – A jak lepiej wyrósł, kupców po Górach Żmijowych łupić począł. Gdzieś ty, Fea, oczy miała? Że cię śmiertelny ogłupił, jeszcze ogarnąć potrafię. Ale czyś ty nie pojęła, że on nie dla obłapki do ciebie łaził? Nie po bogactwo nawet, choć i tego mu nie szczędziłaś, dość mu Sandalya pereł za pazuchę nakładła. Bo i jej wygadzał…
– Ja tego słuchać nie będę! – wrzasnęła Fea.
– Wysłuchasz, Fea – spokojnie ucięła Kea Kaella – wysłuchasz. Dość już przez tego świniopasa zamieszania. Ty nie jesteś wiejska dójka, Fea, żeby włosy rwać i skowytać. Dawno do rozumu dojść powinnaś, a jak nie doszłaś, to ci pomóc trzeba. Za dużo w łeb mu nakładłaś, za wysoko ten świniarek wyrósł, za głośno się począł chełpić. Są tajemnice, których śmiertelnym w uszy kłaść nie należy, Fea. I za jedno teraz, kto twego gacha zaszlachtował, bo wszystkim po myśli było.
– Ale ty i Bod innych podbechtałyście. Zeszłam z góry i patrzyłam, jak muchy łaziły po jego trupie… Bo go tam w kurzu przed pałacem zostawili, z obręczą na czole, lśniącą od porannego słońca. I pomyślałam, że jak wyście obrócili na urągowisko moją miłość, tak ja na urągowisko obrócę dar Kii, ową obręcz, w której wasza siła uwięziona. Że odtąd będzie służyć każdemu, byle rezun ją dostanie, byle ścierwo…