– Szedłem przez Góry Żmijowe – począł opowiadać. – Długo szedłem, za dnia mnie słoneczko boże grzało, nocką miesiączek drogę wskazywał, o poranku rosa strudzone nogi omywała. Dzień za dniem szedłem, miasta ludne mijałem i wąwozy, gdzie zwierz dziki krąży. Ptaszęta mi śpiewały, a dobrzy ludzie o urodzie Spichrzy prawili, o Spichrzy urodzie i mocy Nur Nemruta, co w białej wieży siedzi, pośrodku miasta. Zbójcy mi przejście dali, wilki w pokoju ostawiły, spokojną mi była ścieżka, a góry przychylne. Aż do wczorajszej nocki – głos jałmużnika wzniósł się. – Bo nocki wczorajszej cosik się pod miesiączkiem odmieniło. Sam nawet miesiączek ze szczętem inny był, bo niziuchno nad przydrożnymi jabłonkami wisiał, od krwi przelanej ciężki, koralowy. A po bokach ścieżki krzyki niewieście słyszałem, rzężenie mordowanych mężów i płacz dzieciątek maleńkich…
– Szliście przez nasze ziemie wedle Modrej – z przestrachem odgadła żona karczmarza. – Jakimże sposobem zwierzołacy was oszczędzili?
– Dziecko niewinne a żebrak ślepy i po wodzie przejdzie – odparł z mocą. – Pan mój, Cion Ceren Od Kostura ochronił mnie, swoją mocą niby płaszczem zakrył przed oczyma plugastwa. Wiódł mnie ścieżką poprzez ciemne, jałowe pole, nad którym krzyczały kruki, a sprośna gromada wyrywała kawały z drgających jeszcze ciał. Przeprowadził mnie przez miasto wyludnione, gdzie się między murami śmierć jeno ostała i pohańbienie, a zwierzołackie przeklętniki tańcowały na martwych ulicach z trupami niewiast. I poprzez obozowiska, gdzie w wielkie wrzące kotły ciskano żywe jeszcze dzieciny…
– Bogowie! – odezwał się ktoś z tyłu, zza pleców czeladników, którzy teraz zbitą gromadą tłoczyli się wokół żebraka.
– Szedłem nockę całą, nogi okrwawiłem. Na darmo. Bo kiedy o świcie zastukałem do wrót cytadeli jaśnie księcia pana, pachołkowie mnie psami poszczuli. – Tłum zaszemrał niechętnie. – Powiedzcie mi, zacni spichrzańscy mieszczanie, czemu pan wasz w Góry Sowie nie rusza? Czemu szczurzego plemienia ogniem nie prześladuje? Toż wojska ma dosyć, czemu tedy zwleka? Czemu wy po bliskich płaczecie, a on tam w cytadeli z wszetecznymi dziewkami maskaradę szykuje? Czemu wy ledwo w zacnych piersiach gniew i rozpacz powściągacie, a on we stołpie biesiaduje, bardowie go bezecnymi śpiewkami bawią? Czemu wam w ów dzień Żarów, najświętszy z dni, wszelką radość odebrano, a on za zawartymi bramami ze Zwajcami bezbożne przymierze gotowi?
– Niepodobna! – odezwał się porządnie odziany, siwy szlachcic. – Prawda, że są w cytadeli Zwajcy, ale to jeno mały oddział najemników, co po służbie do dom ciągnie.
– Niepodobna? – zaśmiał się żebrak. – Niepodobna, powiadacie, dobry panie? Tedy rzeknijcie, czemu między najemnikami zwajecki kniaź ukryty. Ano, samego Suchy – wilka w cytadeli goszczą. I zgadnijcie, zacni spichrzańscy mieszczanie, czego on tutaj szuka? Pobożność go przygnała?
– Wiele ty, dziadu, widzisz, może i za wiele – przerwał mu zeźlonym głosem drobny człek w poszarzałej samodziałowej opończy. Oberżysta niezwłocznie rozpoznał w nim książęcego szpiega i przeraził się niezmiernie, że dziadowskie opowieści ściągną mu na głowę strażników. – Ale chyba nie tymi ślepymi ślepiami, co je pod szmatą skrywasz. Tedy ja się zapytuję, skąd u ciebie podobne wieści? Wywęszone?
– Nie, nie wywęszone. – Dziad sięgnął po kolejny kufel piwa. – Widzicie, panie, człek ślepy wiele słyszy. Ot, jako teraz słyszę, że ktoś w wy krochmalonych halkach jaśnie panienki gmera. – Szlachcic odwrócił się ku swej córce, wysokiej, jasnowłosej dziewczynie, która zarumieniła się i szybko odsunęła od nożownickiego czeladnika. – A i to słyszałem, jakeście przed karczmą bardzo pilnie komuś obiecywali Rutewkę wytropić…
– Kurwi synu! – Człek w opończy rzucił się ku żebrakowi, ale nie sięgnął, bo czyjeś żylaste ramiona chwyciły go pod pachami, wyszarpując spośród dziadowskich słuchaczy.
I jeśli dziadyga miał istotnie słuch tak wyćwiczony, jako się przechwalał, tedy rychło usłyszałby dobiegające z tyłów gospody wrzaski i paskudne charczenie. Nożowniccy czeladnicy po raz kolejny dowodzili jakości sławetnych spichrzańskich ostrzy.
– Powiadam wam, zacni mieszczanie – dziad ciągnął, jakby nic się nie stało – nie siedźcie tu i nie oglądajcie się na księcia, bo was jak cielęta na rzeź wyda. Nie dość, że krewniaków nie pomścicie, ale jeszcze wojnę w dom ściągnięcie.
– Jak to? – spytał ktoś niepewnie.
– A tak to – opowiedział żebrak – że książę jaśnie pan się pokątnie ze Zwajcami zmawia, ale i świątynni przecie nie lepsi. Spytajcie wielebnego Krawęska, nie prawda li, że wczorajszego ranka szczuraków w świątyni podejmował? Nie prawda li, że pospołu z pomorckimi kapłanami umyślił się ułożyć w cichości ze zwierzołakami, by mu nad bokiem nie stali, kiedy się wojna w Krainach Wewnętrznego Morza na dobre rozpęta? Taka to prawda, zacni spichrzańscy mieszczanie. Ani wasi książęta, ani kapłani nie dbają… – tu przerwał, bo ktoś z nagła pociągnął go za łokieć w ciemną sień.
– Dość się, dziadu, napytlowałeś – odezwał się nad jego uchem przyciszony głos. – Czas, żebyś się z Rutewką poznakomił.
– Więc powiadasz, że nasi kapłani dogadali się z klechami Zird Zekruna?
Rutewką był wysokim, bardzo chudym człowiekiem, odzianym na czarno od szpiczastego kapelusza o przesłaniającym twarz rondzie aż po klamerki wysokich butów. Ani po kapeluszu, ani kubraku nie można było rozpoznać jego godności, choć w czas Żarów mieszkańcy Spichrzy zwykli bez opamiętania obwieszać się znakami profesji, cechów i bractw. Rutewka nie nosił nic podobnego, tylko sztywno wykrochmalona biała kryza odcinała się ostro od reszty przyodziewku. Jego twarz wydawała się pożółkła i pomarszczona niczym stary pergamin. Ale nie był stary – zazwyczaj ludzie nie dawali mu więcej niż dwa tuziny lat – tylko jakby wyniszczony powolną chorobą. Nawet włosy, zebrane na karku w mizerny, lecz bardzo starannie spleciony warkoczyk, zdawały się poszarzałe i niezdrowe.
– Zaś książę pan knuje ze zwajeckimi bluźniercami – ciągnął, wpatrując się w żebraka błyszczącymi jak od gorączki oczyma; powieki miał nabrzmiałe i opuchnięte. – Ciekawe, bardzo ciekawe.
Dziad nerwowo przełknął ślinę. Po tym, jak wywleczono go z gospody, porywacze na wszelki wypadek nadziali mu na łeb skórzany worek. Nie wiedział, dokąd go wiodą, ale dwa razy zapadł się po kostki w bagnisty rynsztok i coraz mniej sobie chwalił tę zabawę. Na koniec wepchnięto go w wąskie drzwiczki i poprowadzono schodami głęboko w dół. Powietrze było chłodne i przesiąknięte zgnilizną. Domyślał się, że jest w piwnicy, pewnie pod pokaźną, kupiecką kamienicą, bowiem czuł na twarzy zimny powiew.
W istocie, loszek był wcale przestronny, podparty na masywnych drewnianych balach i prawie całkowicie zastawiony rozmaitymi baryłkami. Znajdowali się w składzie wielmożnego Kurzopłocha, jednego z najzacniejszych spichrzańskich kupców winnych, zaś w baryłkach leżakowały nad podziw wykwintne roczniki skalmierskiego wina. Jednakowoż, szlachetny Kurzopłoch nie miał najmniejszego pojęcia, że od ładnych paru miesięcy – mianowicie, odkąd pewien czeladnik przypadkiem odkrył zamaskowane przejście z sąsiedniej piwnicy – jego składzik służył spiskowcom za tajemne miejsce spotkań. Co gorsza, szlachetny Kurzopłoch nie wiedział również, że podczas owych narad okrutnie nadwątlono zapasy skalmierskiego trunku. Szczególne spustoszenia poczęły się szerzyć, kiedy w piwnicy ukrył się przywódca spiskowców. Rutewka bowiem, choć postury nikczemnej i głowy też nie najtęższej, rzucał się na zapasy wielmożnego Kurzo – płocha z osobliwą zaciekłością, jakby owe rzędy baryłek były szeregami jego politycznych przeciwników.
– Ale jeszcze ciekawsze, skąd ty to, dziadu, wszystko wiesz? – Rutewka podejrzliwie zmarszczył nos.
– Objawienie miałem – hardo odparł żebrak.
– No, no – spiskowiec uśmiechnął się wąskimi, bladymi wargami. – Zadziwiająco dokładne objawienie i bardzo na czasie. Bo wy tam w gospodzie gębowaliście nie tylko o gościach w cytadeli jaśnie pana, ale i o tajnych kapłańskich naradach, a co się w wieży Nur Nemruta dzieje, nawet ja się wywiedzieć nie potrafię. Lecz i tego nie dość. Boś się, dziadu, bardzo składnie zakradł do nożownickiej oberży i nie gdzie indziej, ale właśnie tam swoje objawienie zaczął głosić. Jakbyś jasno rozumiał, gdzie znajdziesz takich, co cię usłyszeć powinni. A potem łebsko moje imię w pogwarki wplotłeś, zanadto łebsko jak na zwyczajnego jałmużnika. I coś mi się zdaje, dziadu, żeś mi insze jeszcze rewelacyje wyjawić powinien, jeno się lękasz. Tedy się nie lękaj nadaremno i gadaj śmielej. Od swojego imienia zacznij. I tego, kto cię posyła.