Wasil spełnił rozkaz i ze łzami w oczach spojrzał na Antoniego.
— Mogę zgiąć! Mogę!
— Czekaj, nie za dużo. Podnieś teraz tę nogę lekko... o tak, a teraz tę... Z wysiłkiem i drżąc na całym ciele z wrażenia Wasil wykonywał nakazane ruchy.
— A teraz nakryj się i leż. Tydzień położysz. Później zaczniesz wstawać.
— Antoni! — Co?
— To znaczy... to znaczy, że... będę mógł chodzić?...
— Tak samo jak i ja. Nie od razu. Przyuczyć się musisz. Z początku jak małe dziecko na nogach nie ustoisz.
I była to prawda. Dopiero w dwa tygodnie po zdjęciu opatrunku Wasil zdołał bez pomocy laski obejść izbę dookoła. Wtedy to Antoni zwołał do przybudówki całą rodzinę. Przyszedł Prokop i Agata, i obie młode kobiety, i mała Natalka.
Wasil siedział na łóżku kompletnie ubrany i czekał. Gdy zebrali się wszyscy, wstał i obszedł izbę wolnym i słabym, ale równym krokiem. Stanął w środku i zaśmiał się.
Wówczas baby wybuchły takim płaczem i takim zawodzeniem, jakby największe nieszczęście się stało. Matka Agata chwyciła syna w objęcia, trzęsąc się od szlochu. Tylko stary Prokop stał nieruchomy, ale i jemu po wąsach i po brodzie spływały łzy.
Gdy baby nie ustawały w wybuchach śmiechu i płaczu, Prokop skinął na Antoniego.
— Chodź ze mną.
Wyszli z przybudówki, obeszli dom i weszli do sieni.
— Dawaj swoją czapkę — rozkazał Prokop. Wziął ją i zniknął za drzwiami pokojów. Nie było go z dziesięć minut. Nagle drzwi otworzyły się. W obu rękach stary niósł czapkę. Wyciągnął ją do Antoniego.
— Masz, bierz! Same uczciwe carskie imperiały. Na resztę życia tobie starczy. Tego dobra, coś ty mi wyrządził, pieniędzmi nie zapłacisz, ale co mogę, to daję. Bierz!
Antoni spojrzał na niego, później na czapkę: była prawie pełna małych, złotych monet.
— Co ty, Prokop?! — Antoni odstąpił o krok. — Co ty? Chyba rozum straciłeś.
— Bierz — powtórzył Mielnik.
— A po cóż mnie to?! Ja nie potrzebuję. Dajże spokój, Prokop. Czy ja dla pieniędzy?... Przez serdeczność, za twoją życzliwość! I chłopaka żal mi było.
— Weź!
— Nie wezmę — stanowczo odpowiedział Antoni. — Dlaczego?...
— Nie zda mi się to bogactwo na nic. Nie wezmę!
— Z serca daję, Bóg widzi, że z serca. I nie żałuję.
— A ja z serca dziękuję. Dziękuję, Prokop, za twoją dobrą wolę, ale nie trzeba mi pieniędzy. Chleb mam, na tytoń i odzież zarobię, po co mi?! Mielnik namyślał się przez chwilę.
— Daję — powiedział wreszcie — ty nie bierzesz. Twoja rzecz. Wiadomo, siłą ci nie wepchnę. Ale i tobie tak nie wolno! Cóż ty, Antoni, chcesz mnie odmówić wdzięczności? Cóż ty chcesz, żeby mi ludzie oczy wykluwali, że ja tobie za taką sprawę niczym nie odpłacił?... Nie wolno tobie tak nie po chrześcijańsku, tak nie po ludzku postąpić. Nie bierzesz złota, to przyjm co innego. Bądź gościem u mnie. Żyj z nami jak rodzony. Chcesz czasem co pomóc we młynie albo w gospodarstwie, pomagaj, nie zechcesz, nie pomagaj. Tak żyj jak u własnego ojca.
Antoni kiwnął głową.
— Dobrze mi u ciebie, Prokop, i zostanę. A darmo chleba jeść nie będę. Póki zdrowia i sił starczy, roboty nie wyrzeknę się, bo i co by bez roboty było za życie? A tobie za serce dziękuję.
Więcej też mowy między nimi o tych sprawach nie było. I wszystko zostało po staremu. Tylko przy stole matka Agata dawała teraz zawsze osobny talerz Antoniemu i najtłustsze kąski dla niego sama wybierała.
W najbliższy piątek, kiedy to zjazd we młynie bywał największy, Wasil wyszedł na podwórze w krótkim, nowym kożuszku, w karakułowej, wysokiej czapie i w długich butach z lakierowanymi cholewami. Chodził tak jak gdyby nigdy nic na oczach wszystkich. Chłopi gęby szeroko otwierali i jeden drugiego łokciem w bok trącał, bo nikt uwierzyć nie mógł, że to prawda, co baby opowiadały, że robotnik Prokopa Mielnika, jakiś przybysz z daleka, Antoni Kosiba, cudem z kalectwa Wasila wyleczył.
Jak głośne przedtem było nieszczęście Wasila, tak głośno teraz mówiono o jego wyzdrowieniu. Mówiono w Biernatach i w Radoliszkach, w Wickunach i w Nieskupej, w Pobereziu i w Gumniskach. A stamtąd wieści szły dalej, aż po zaścianki Romejków i Kuncewiczów, po wielkie wioski nad Ruczejnicą i jeszcze dalej. Tam mniej ludzie się tym zajmowali, ze względu na odległość, ale tu, pod bokiem, o nadzwyczajnym wyzdrowieniu we młynie wszyscy pamiętali.
Toteż gdy pod koniec lutego, na wyrębie w Czumskim lesie, padająca brzoza przygniotła gospodarza z Nieskupej, Fiodorczuka, sąsiedzi uradzili wieźć go do młyna, do Antoniego Kosiby. Przywieźli go prawie bez duszy. Krew mu się gardłem rzucała i nawet jęczeć już przestał.
Gdy rozwalenki ciągnione przez małego, pękatego konika stanęły przed młynem, Antoni akurat worek z otrębami niósł do świrna.
— Ratuj, bracie — odezwał się doń jeden ze starowierców. — Sąsiada nam drzewo przygniotło. Czworo dzieci małych sierotami okrągłymi zostanie, bo matkę w zeszłym roku pochowalim.
Wyszedł i Prokop, a ci do niego, by wstawił się za nimi. — Twego syna wyleczył, niechże i Fiodorczuka ratuje.
— Nie moja sprawa, dobrzy ludzie — odpowiedział Prokop poważnie — ani mu zabronić nie mogę, ani kazać. To jego rzecz.
Tymczasem Antoni otrzepał ręce z mąki i przyklęknął na śniegu przy saniach.
— Weźcie go ostrożnie — powiedział po chwili — i nieście za mną. Po wyzdrowieniu Wasila Antoni już na stałe pozostał w przybudówce.
Tam było mu wygodniej, a i tak pusta stała. Tam też zaniesiono Fiodorczuka. Do wieczora Antoni zajmował się nim, a wieczorem poszedł do izby, gdzie czekali chłopi nieskupscy.
— Dzięki Bogu — powiedział — wasz sąsiad mocny mężczyzna i grzbiet został cały. Tylko sześć żeber mu złamało i obojczyk. Zawieźcie go do domu i niech leży, póki krwią pluć nie przestanie. Jak tylko mu na kaszel się zbierze, mech lód łyka. Gorącego mu nic nie dawajcie. Tak samo ręką lewą niech nie rusza. Zgoi się. Za dni dziesięć niech po mnie kto przyjedzie, to sam zobaczę.
— A nie umrze?
— Ja nie prorok — Antoni wzruszył ramionami — ale myślę, że jeżeli zrobicie wszystko, jak mówię, to wyżyje.
Zabrali Fiodorczuka i odjechali. Nie minęło jednak dni dziesięć, a z tejże Nieskupej przywieźli nowego pacjenta. Parobek jednego z gospodarzy przy rąbaniu lodu na rzece pośliznął się przy zamachu i rozwalił sobie siekierą stopę niemal do kostki. Czy siekiera była zardzewiała, czy z łapcia jakieś paskudztwo do rany weszło, dość iż noga w oczach czerniała. Sam ranny zdawał sobie sprawę z tego, że to gangrena.
Antoni tylko pokręcił głową i mruknął:
— Ja tu już nie pomogę. Noga przepadła.
— Ratuj choć życie! — błagał biedak.
— Trzeba nogę obciąć tu, w tym miejscu. — Antoni wskazał nad kolanem. — Kaleką na całe życie zostaniesz i jeszcze mnie będziesz przeklinać. Jeszcze powiesz, że był sposób.
— Przysięgam, bracie, ratuj życie. Toż sam widzę czarne plamy. Gangrena.
— Jak chcesz — zgodził się po namyśle Antoni.
Operacja była nader bolesna i osłabiła chorego tak, że przez kilka dni nie było mowy o zabraniu go do domu. Jednak życiu jego już nic nie groziło.
Po tych wypadkach sława Antoniego Kosiby wzrosła jeszcze bardziej. Zaczęli niemal codziennie zjawiać się chorzy z różnymi dolegliwościami. Temu oczy zaropiały, że świata Bożego nie widział, drugiego w kościach łamało, trzeci narzekał na kolki, inny dusił się kaszlem. Bywali i tacy, którzy sami nie wiedzieli, co im jest, słabowali i tyle.
Antoni nie wszystkim pomagał. Niektórych od razu odsyłał, mówiąc, że na ich chorobę nie ma lekarstwa. Innym kazał rozmaicie: a to worek z gorącym piaskiem do brzucha przykładać, a to soli nie sypać do jadła i mięsa nie jeść, a to wywary z różnych ziół pić. I tak jakoś się składało, że kto od niego z poradą wyszedł, zawsze do zdrowia wracał, a jeśli i nie całkiem, to chociaż ulgę w cierpieniu miał.