Kiedy podczas marcowych roztopów ludzie więcej zaczęli chorować, a doktorowi Pawlickiemu nie przybywało pacjentów, po naradzie z aptekarzem postanowił działać. Napisał obszerne doniesienie do starosty i do lekarza powiatowego, uskarżając się na wzmagającą się plagę znachorów, i prosił o urzędowe wdrożenie kroków celem itd. Urzędowanie jednak szło wolnym trybem i odpowiedź nie przychodziła. Tymczasem zaś zaszedł wypadek, który doprowadził doktora Pawlickiego do furii. Mianowicie któregoś dnia przysłano po niego konie z Kluczowa. Dziedzic Kluczewa, pan Kijakowicz, cierpiał na kamienie nerkowe i często wzywał lekarza. Bryczka z Kluczewa zjawiała się zwykle najwcześniejszym rankiem. Było to skutkiem ustalonych przyczyn. Pan Kijakowicz wieczorem miał sąsiadów na brydżu, nic umiał powstrzymać się od wypicia paru kieliszków, w nocy, jak amen w pacierzu, przychodził atak, o świcie zaś stangret Ignacy wyruszał parą najszybszych kasztanów po pana doktora.
Tym razem zjawił się dopiero po południu. Toteż doktor Pawlicki, usadowiwszy się już w bryczce, zaczął rozpytywać, co zaszło. Poczciwy Ignacy, nie zdając sobie widocznie sprawy z tego, co mówi i do kogo, albo pragnąc umyślnie sprawić doktorowi, zawsze zapominającemu o napiwkach, przykrość — wszystko opowiedział szczerze. Okazało się, że wysłano go jak zwykle świtaniem, ale nie po pana doktora, tylko po owego znachora, Antoniego Kosibę, co u Mielnika pod miasteczkiem mieszka.
— Jak to? — żachnął się doktor. — Wysłano was po znachora?
— Po znachora.
— Widać panu Kijakowiczowi pilno na tamten świat.
— Pilno to mu niepilno. Bo powiadają, że ten znachor, jak kogo leczy, to jakby ręką odjął. Lekarz wybuchnął:
— Co za ciemnota! Co za ciemnota! Czyż nie rozumiecie, że zwykły dureń, który nie tylko o medycynie, lecz nawet o anatomii nie może mieć pojęcia, to niebezpieczeństwo dla ludzkiego życia?
— Ja tam rozumiem — bąknął stangret.
— Zaraz wam wytłumaczę. Przypuśćmy, że wam najlepszy koń zachoruje. To do kogo pójdziecie? Do weterynarza czy do pierwszego lepszego głupca, co nie odróżni, gdzie u konia ogon, a gdzie głowa?
Ignacy zaśmiał się.
— Kto by tam nie odróżnił... A po co ja mam przypuścić do tego, żeby mi koń zachorował?... Jeżeli człowiek o konia dba, a koń dobry, to po cóż mam przypuścić do choroby, na psa urok.
Doktor Pawlicki machnął ręką, po chwili jednak odezwał się znowu:
— A widzicie, samiście mieli dość rozsądku, żeście mc jeździli po tego znachora, tylko po mnie.
— A co miałem robić? Jakbym z pustą bryczką przyjechał, to pan dziedzic dałby mi po mordzie. Toteż biorę na rozsądek i myślę: tamten nie chce, to pojadę po pana doktora.
— Kto nie chce?
— A ten... znachor od Mielnika.
— Jak to nie chce?
— Bo on nie chciał. Ja, powiada, czasu nie mam po waszych dziedzicach jeździć, powiada. To nie widzisz, powiada, ile ludzi chorych czeka? — Tak mówi, a ja patrzę, rzeczywiście narodu kupa. Niczym na rynku w czwartek. To ja do niego, że dziedzic, mówię, zapłaci ci więcej, jak one wszystkie tu zebrane, tylko, wiadomo, żeby mu pomógł. To on powiada: Jak dziedzic jest chory, to niech przyjedzie jak inni. A pieniędzy nie potrzebuję... Co miałem robić?... Zawróciłem i koniec. Sam przecie wiem, że on pieniędzy nie bierze.
— Ale produkty bierze — zawołał Pawlicki.
— Nie, produktów też nie bierze! Ot, masło, jajka czy kiełbasy. Nic jest chytry.
Lekarz zacisnął szczęki. Przybywszy do majątku, nie robił nawet wyrzutów panu Kijakowiczowi, ale w powrotnej drodze kazał Ignacemu zboczyć do młyna.
Przed młynem, a raczej na dziedzińcu, koło przybudówki stało kilkanaście furmanek. Wyprzężone konie flegmatycznie skubały siano. Na wozach leżeli chorzy. Siedmiu czy ośmiu chłopów siedziało na belkach pod chlewem, paląc papierosy.
— Gdzie jest ten... znachor? — zawołał doktor Pawlicki. Jeden z chłopów wstał i wskazał ręką drzwi.
— W izbie, panoczku!...
Lekarz wyskoczył z bryczki i pchnął drzwi. Już w sionce uderzył go przykry zapach juchtowej skóry, dziegciu i kiszonej kapusty. W izbie zaduch był nie do zniesienia. Stosy rupieci i brud pokrywający podłogę, szyby w oknach i wszystkie sprzęty... Nie zawiodło to przewidywań lekarza. Pod ścianą siedziała baba z wyraźnymi objawami żółtaczki. Ogromny, barczysty brodacz o siwiejącym uwłosieniu stał pochylony nad stołem i mieszał jakieś suszone zioła na brudnej chustce.
— To wy jesteście znachor? — ostrym tonem zapytał doktor Pawlicki.
— Ja jestem robotnik we młynie — odpowiedział krótko Antoni, rzuciwszy niechętne spojrzenie na przybysza.
— Ale ośmielacie się leczyć! Trujecie ludzi! Czy wiecie, że za to jest kryminał?!
— Czego pan chce i kto pan taki? — spokojnie zapytał znachor.
— Jestem lekarzem, doktorem medycyny, i nic wyobrażajcie sobie, że będę przez palce patrzeć na to, jak wy zatruwacie ludność.
Znachor skończył z ziołami, zawiązał je w chustce i podając tobołek kobiecie powiedział:
— Dwie szczypty na kwartę wody, tak jak mówiłem. I pić gorące. Na czczo połowę i wieczorem połowę. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— To i z Bogiem.
Babina podziękowała i stękając wyszła. Znachor usiadł na ławie i zwrócił się do lekarza:
— Kogóż to ja otrułem, panie?
— Wszystkich trujecie!
— Nieprawda, panie. Ani jeden nie umarł.
— Nie umarł? Ale umrze! Powoli zatruwacie ich organizmy. To jest zbrodnia! Rozumiecie? Zbrodnia! I ja do tego nic dopuszczę! Nie mam prawa tego tolerować. W takim brudzie, w takim smrodzie! Na samych waszych rękach jest więcej zarazków niż w szpitalu zakaźnym!
Obejrzał się ze wstrętem.
— Pamiętajcie, co wam zapowiadam: jeżeli nie zaprzestaniecie waszej zbrodniczej praktyki, wsadzą was do więzienia! Znachor nieznacznie wzruszył ramionami.
— Cóż na to poradzę! Ja nic złego nie robię. A więzienie? Cóż, więzienie też jest dla ludzi, nie dla psów. Ale niech pan doktor na mnie się nie gniewa.
— Ja was tylko ostrzegam! I radzę zaprzestać. Radzę!
Pogroził mu palcem i wyszedł. Z rozkoszą odetchnął świeżym powietrzem. Ignacy z kozła rzucił w jego stronę ironiczne spojrzenie. Doktor Pawlicki już się usadowił na bryczce, gdy na progu młyna zobaczył Wasila, swego dawnego pacjenta. Wasil musiał nań czekać, bo ukłonił się i podszedł do bryczki.
— Dzień dobry panu doktorowi.
Szedł pewnym krokiem, a teraz stał prosto. Stał i patrzył wprost w oczy doktorowi.
— Widzi pan doktor, wyzdrowiałem — powiedział chełpliwie. — Dzięki Bogu, wyzdrowiałem. Antoni wyleczył. A pan doktor mówił, że dla mnie nic ma nadziei. Na całe życie kaleką chciał mnie pan doktor zostawić.
— W jaki sposób was wyleczył? — z nieukrywanym gniewem zapytał lekarz.
— A bo on od razu poznał, że kości byli źle zestawione. To połamał i na nowo zestawił. Teraz i choćby tańczyć mogę.
— No... no, to winszuję — mruknął doktor i zawołał do stangreta: — Jazda!
Przez całą drogę gryzły go niedobre myśli. Gdy przyjechał do domu, było już po obiedzie. Rodzina jednak powróciła do stołu, by mu towarzyszyć przy jedzeniu. Szybko połykał wyschniętą pieczeń, starając się nie dać poznać po sobie, że mu nie smakuje. Stara Marcysia, która go przed trzydziestu laty uczyła chodzić, dreptała zaaferowana. Ojciec tęsknie spoglądał na gazetę, którą mu zaczęła czytać Kamila. Przed trzema tygodniami stłukł sobie okulary, a na nowe nie było. Kamilka miała na sobie zrudziałą suknię, w której wyglądała żałośnie i staro, matka usiłowała miłym uśmiechem pokryć wyraz cierpienia, który przylgnął jej do twarzy. Miesiąc kąpieli borowinowych przywróciłby jej zdrowie na długi czas.