— Boże, Boże — myślał doktor Pawlicki, jedząc kompot z rozgotowanych jabłek. – Kocham ich przecie, na wszystko jestem dla nich gotów, ale patrzeć co dzień, co godzina na ich nędzę, to przechodzi moje siły.
Zdawało mu się, że z każdego ich gestu, z każdego słowa, że z każdego kąta tego ubogiego mieszkania padają pod jego adresem gorzkie wyrzuty. Ileż to nadziei wiązali oni z jego przyszłością, z praktyką, z dochodami. A oto siedzą już przecie rok w tej zapadłej dziurze i ledwie może zarobić na skromne utrzymanie.
Gdyby mógł stąd wyrwać się! Nie bał się trudów. Pojechałby bodaj do Afryki czy do Grenlandii. Ale przecież oni wszyscy pomarliby tu z głodu. Czuł, wiedział, że na szerokim świecie czekało go powodzenie, kariera, pieniądze, i wiedział równie dobrze, że nigdy nie zdobędzie się na krok stanowczy. Był niewolnikiem swoich uczuć, szczerych i głębokich. Te uczucia przykuły go do nich, do rodziców, do siostry, a nawet do starej Marcysi, przykuły niczym łańcuchy, przykuły do małego, drewnianego domku w małym, nędznym miasteczku...
I im bardziej zapadał się w grzęzawisko tej beznadziejnej wegetacji, tym tkliwiej, tym staranniej unikał zdradzenia się ze swoją rozpaczą przed bliskimi. Jakże wdzięczny był im za to, że oni również niczym nie okazywali doznanego zawodu. Bolały go jednak ich myśli, te myśli, które przecie na pewno musiały w nich żyć. One to w sposób tajemniczy przenikały wszystko w tym domu, napełniały powietrze beznadziejnym smutkiem, którego rozproszyć nie mógł najlepiej udawany śmiech, najgłośniej manifestowane zadowolenie.
— Byłem u tego znachora — zaczął Pawlicki. — Powiedziałem mu kilka słów prawdy i poradziłem, by w porę porzucił swoją praktykę.
— Czy to prawda — odezwała się Kamilka — że on ma tylu pacjentów?
— Tylu? — zaśmiał się. — Gdybym miał dziesiątą część tego, gdybym miał...
Nie dokończył i zagryzł wargi.
Matka zaczęła szybko, bardzo szybko mówić o kotce Basi, że gdzieś się zawieruszyła, o tym, że w środę są imieniny u Koźlickich, o krowie proboszcza, która daje wyjątkowo dużo mleka.
Lecz Pawlicki nie słyszał tego. Nurtowało w nim coraz bardziej, krew pulsowała w skroniach. Niespodziewanie odsunął od siebie z rozmachem nie dopitą szklankę herbaty i zerwał się.
— A wiecie, dlaczego on ma więcej pacjentów? — zawołał. — Czy wiecie?... Spotkał ich wystraszone spojrzenie, lecz nie mógł zapanować nad sobą.
— Bo on umie leczyć, a ja nic umiem! — Jurku! — jęknęła matka.
— Tak! Tak! Nie umiem!
— Co ty wygadujesz!
— Pamiętacie tego młynarczyka, co miał połamane nogi? Pamiętacie?... Otóż ja mu je źle zestawiłem. Tak, źle. Nic umiałem tego zrobić, a ten znachor zrobił to!
Ojciec położył mu rękę na ramieniu.
— Uspokój się, Jurku. Przecież to ci nie przynosi żadnej ujmy. Nie jesteś chirurgiem. A jako internista nie masz obowiązku znać się na... nie swojej specjalności.
Doktor Pawlicki zaśmiał się.
— Oczywiście! Oczywiście! Nie jestem chirurgiem. Ale ten znachor też do diabła nim nie jest.
Jest zwykłym chłopem! Jest zwykłym parobkiem u młynarza!... Ale już mam tego dość! Wszystko mi jedno! Nie pozwolę się zagłodzić! Zobaczycie! Zobaczycie, że i ja potrafię walczyć!
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami...
Rozdział VIII
W miasteczku Radoliszkach, tam gdzie zbiega się wąska uliczka, nosząca nazwę ulicy Napoleona, z Drugim Rynkiem, ochrzczonym imieniem placu Niepodległości, stoi jednopiętrowa kamieniczka z czerwonej cegły, a w niej na parterze mieszczą się cztery sklepiki. Największy z nich i najokazalszy jest sklepik narożny, własność pani Michaliny Szkopkowej. W sklepiku są do nabycia materiały piśmienne, znaczki stemplowe i pocztowe, nici, wstążki, guziki, słowem norymberszczyzna oraz tytoń i papierosy.
Ilekroć Antoni Kosiba przychodził do Radoliszek, właśnie w sklepiku pani Szkopkowej zaopatrywał się w tytoń, gilzy i zapałki, a także kupował” tu jedwabne nici.
Sama pani Szkopkowa rzadko siadywała w sklepie. Najczęściej w czwartki, jako w dni targowe. Zwyczajnie w domu miała zajęcia po uszy przy czworgu dzieciach i przy niezłym gospodarstwie. W sklepie wyręczała się młodą dziewczyną, sierotą, która za mieszkanie, wikt i za dziesięć złotych miesięcznie spełniała obowiązki sprzedawczyni uczciwie i sumiennie.
Pani Szkopkowa umiała ocenić i inne jej zalety, a przede wszystkim to, że Marysię lubili kupujący. Lubili, bo była dla każdego grzeczna, uśmiechnięta, życzliwa, a przy tym co się zowie ładna. Niejeden z porządniejszych klientów, co tu ukrywać, specjalnie po to wstępował do sklepu pani Szkopkowej, by pogawędzić z Marysią, pożartować i pomizdrzyć się do niej. Pan prowizor z apteki, sekretarz gminy, siostrzeniec księdza proboszcza, ziemianie z okolicy, inżynierowie z fabryki — żaden z nich nie pominął okazji, by wstąpić po paczkę papierosów czy po pocztówki.
— A ty, Maryńka, uważaj. — mówiła pani Szkopkowa. — Na byle kogo albo na żonatych nie zwracaj uwagi, ale jak się trafi odpowiedzialny kawaler, co w tobie upodobanie znajdzie, ty z nim mądrze politykuj. Z takich rzeczy to i małżeństwo wyjść może.
Marysia śmiała się.
— Mam czas.
— Czasu nam, kobietom, w tych sprawach zawsze mało. A ty już musi być niedługo dwadzieścia lat skończysz. To i czas! Ja w twoim wieku już trzyletniego syna miałam. Tylko byle kim głowy sobie nie zawracaj i za wysoko nie sięgaj, bo sparzysz się. Ja ci mówię!... Na przykład z tym to paniczem na motocyklu! Jeździ to on jeździ, ale ożenić się z tobą to ani mu w głowie. Znam ja takich! Znam! Oczy przewraca, za rączkę łapie, wzdycha, a potem... obraza Boska! Nie napytaj sobie nieszczęścia.
— Ale co też pani mówi! — śmiała się Marysia. — Ani mi na myśl nie przyszło coś podobnego.
— No, no! Jego ojciec to wielki pan. Właściciel majątku i fabryki. Syna z jaką hrabianką ożeni. Zapamiętaj to sobie.
— Oczywiście. Ja też nic. Co pani sobie do niego upatrzyła? Już jeżeli do kogo z klientów — dodała żartem — robię oko, to do tego starego znachora z młyna.
Była to prawda. Marysia rzeczywiście lubiła Antoniego Kosibę. Była przede wszystkim zaciekawiona jego fachem. W miasteczku cuda o nim opowiadano. Mówili, że kogo ręką dotknie, choćby umierającego — uzdrawia, że diabłu duszę sprzedał, inni znowuż, że od Matki Boskiej Ostrobramskiej taką moc otrzymał; gadano, że darmo leczy, że nawet zna takie zioła, które dość wypić, by pokochać tego, kto je podał. A poza tym był zawsze smutny, milczący i miał takie dobre oczy.
I zachowywał się inaczej niż inni prości ludzie. Nie pluł na podłogę, nie klął, nie przebierał w towarze. Przychodził, zdejmował czapkę, mówił krótko, czego chce, płacił, bąknął:
— Dziękuję panience. — I wychodził.
Tak było do pewnego marcowego dnia, kiedy to niespodziewanie lunął deszcz. Znachor właśnie był w sklepie, kiedy lunęło na dobre. Spojrzał przez okno i zapytał: — Chyba panienka pozwoli mi tu zostać, póki deszcz nie przejdzie...
— Ależ, proszę pana. Oczywiście. Niech pan usiądzie. Wybiegła zza lady i podsunęła mu krzesło.
— Któż by na taki deszcz — dodała. — A panu to nawet daleko. Suchej nitki na panu nie zostałoby, nim doszedłby pan do młyna. Wówczas uśmiechnął się. — To panienka wie, że ja z młyna?
— Wiem — kiwnęła głową. — Pan jest znachorem. Przecie tu wszyscy pana znają. Ale pan chyba nie z tych stron pochodzi, bo pan ma inny sposób mówienia, inny akcent.