Słońce jarzyło się na czystym niebie, przez pola szedł pachnący, łagodny wiatr, a na sercu było lekko i radośnie.
W powszednie dni dopiero po siódmej wychodziło się ze sklepu. A w sklepie był żar nieznośny. Niedawno zasadzone od strony placu młode drzewka mało albo i wcale nie dawały cienia, mur nagrzewał się tak, że wszystkie wyroby tytoniowe na dzień trzeba było znosić do piwniczki w obawie, by nie zeschły się na miał. Za to wieczorem Marysia czym prędzej zamykała sklep i zanim jeszcze wróciła do domu, biegła na Żwirówkę. Była to płytka rzeczułka, którą latem kura nie zamoczywszy pierza mogła przejść w bród, w dwóch jednak miejscach, przed szosą i za kościołem, rozszerzała się w dwa pękate i dostatecznie głębokie stawy. Przed szosą kąpali się mężczyźni, a za kościołem kobiety, przeważnie młode dziewczęta.
Po kąpieli było jeszcze dość czasu, by pomóc pani Szkopkowej przy gospodarstwie, a później zasiąść do książki. W bibliotece parafialnej Marysia wszystkie już dawno przeczytała, przeczytała też wszystkie z niewielkiej biblioteki miejscowej szkoły powszechnej. Zdarzało się jednak czasami pożyczać jakąś powieść czy tom wierszy od kogoś z nielicznej inteligencji. A książek wciąż była głodna. Wiele z nich umiała prawie na pamięć, nawet dwie francuskie i jedną niemiecką, które czytywała częściej, by nie wyjść z wprawy.
Francuska — był to stary i zniszczony tom wierszy Musseta, własność byłego proboszcza. Kiedyś w sklepiku miała właśnie je w ręku, gdy wstąpił stary i miły gość, znachor z młyna.
— A cóż to, panieneczka, czytasz? — zapytał. Ot, tak sobie.
— To poezje, bardzo piękne poezje... Wiersze. Ale francuskie. — Francuskie?...
— Tak, stryjciu. Napisał je Musset.
Znachor odwrócił książkę w swoją stronę, pochylił się nad nią i Marysi zdawało się, że stara się czytać. Wargi jego poruszały się nieznacznie, lecz po chwili wyprostował się. Był blady i oczy jego jakby zmętniały.
— Co ci jest, stryjciu Antoni? — zapytała zdziwiona i trochę przestraszona.
— Nie, nic... — Potrząsnął głową i ścisnął się za skronie.
— Usiądź, stryjciu. — Wybiegła zza lady i przysunęła mu krzesło. — Upał dziś straszny, pewno ci zaszkodził.
— Nie, bądź spokojna, panienko. Już mi przeszło.
— To chwała Bogu. Przelękłam się... A co do tej książki to posłuchaj, proszę, jaki to piękny język. Myślę, że można go nie znać, a i tak odczuć jego piękno, zwłaszcza w wierszu.
Odwróciła kilka kartek i zaczęła czytać. Gdyby chociaż na chwilę oderwała oczy od książki, zobaczyłaby od razu, że coś niedobrego dzieje się z Antonim Kosibą. Lecz przecie czytała właśnie dla siebie. Rozkoszowała się płynnością i dźwięcznością strof, lekkością rymu i wzruszającą treścią uczuć poety, płaczącego nad rozpaczą dwóch serc, nieubłaganie rozdzielonych przez ślepy kaprys losu i płonących coraz słabszym ognikiem tęsknoty, tęsknoty, która stała się ich jedyną racją i przyczyną istnienia.
Skończyła i podniosła głowę. Ujrzała wpatrzone w siebie nieprzytomne oczy znachora.
— Co panu jest? — Zerwała się.
I wówczas usłyszała, jak powtórzył, najdokładniej powtórzył ostatnią strofkę. Nie mogła się mylić, chociaż mówił jakimś chrapliwym szeptem i bardzo cicho.
— Pan... pan... — zaczęła, lecz on, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, powiedział:
— Tak... ślepy kaprys losu. Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Co to jest... co to jest...
Wstał i zatoczył się.
— Boże drogi! Stryjciu Antoni! Stryjciu! — krzyknęła.
— Mroczy mi się w głowie — odezwał się, dysząc ciężko. — Mroczy się, jakbym miał oszaleć... Co to za konie tam jadą?... Po co ja przyszedłem... Po tytoń... Powiedz, panienko, coś...
Mów coś do mnie...
Raczej intuicją wyczuła, niż zrozumiała, o co mu chodzi. Zaczęła szybko mówić, że to konie z Piasków, że pewno pani Hermanowiczowa przyjechała po zakupy albo dać na mszę za duszę męża, co miesiąc daje na mszę, że...
Trzepała wszystko, co jej na myśl przychodziło, i jednocześnie trzymała znachora za jego wielkie, grube ręce.
Pomału uspokajał się. Usiadł teraz i ciężko dyszał. Przyniosła mu szklankę wody, którą chciwie wypił, potem zbiegła do piwniczki po tytoń i zapakowała. Ponieważ zbliżała się siódma, postanowiła, że nie puści go samego.
— Niech stryjcio Antoni posiedzi jeszcze kwadransik, a później zamknę sklep i podprowadzę trochę stryjcia. Dobrze?
— Po co, panieneczko, sam pójdę.
— Ale kiedy ja chcę przejść się.
— Dobrze — zgodził się apatycznie.
— A może zapali stryjcio papierosa?... Ja zrobię.
— Zapalę. — Kiwnął głową.
Kiedy znaleźli się już na szosie, z wolna odzyskiwał równowagę.
— Miewam takie przypadłości — powiedział. — Pewno coś w mózgu. Dawno już, bardzo dawno tego nie miałem.
— Da Bóg, że więcej się nie powtórzą. — Uśmiechnęła się doń serdecznie. — To pewno od słońca. Potrząsnął głową.
— Nie, droga panieneczko! To nie od słońca.
— Więc od czego?
Milczał długo, wreszcie westchnął:
— Sam nie wiem. A po chwili dodał:
— nie pytaj mnie o to, bo jak zacznę o tym myśleć, jak zacznę pamięć natężać, to może się znowu to złe we mnie rozpętać.
— Już dobrze, stryjciu Antoni. Będziemy mówili o czymś innym.
— Nie, nie trzeba, panieneczko. Wracaj. Za wielki szmat drogi na twoje drobne nóżki.
— Eee tam, wcale niedrobne. Ale jeżeli stryjcio może woli zostać sam, to wrócę.
Zatrzymał się, uśmiechnął, przygarnął ją lekko do siebie i ostrożnie pocałował w czoło.
— Niech ci Bóg odwdzięczy, panienko — powiedział cicho i poszedł.
Marysia zawróciła w stronę miasteczka. Niespodziewany gest i pocałunek tego człowieka nie tylko nie sprawił jej przykrości, lecz jakby ją uspokoił po niedawnym przeżyciu. Odczuła jeszcze dobitniej, że w tym starym znachorze znalazła istotę o złotym i bliskim sercu. Ach, była pewna tego, że nikt na świecie nie żywił dla niej serdeczniej szych i lepszych uczuć, że w razie jakiegokolwiek nieszczęścia on jeden nigdy nie odmówiłby jej pomocy.
Ale zrozumiała też i to, że ten dobry przyjaciel sam potrzebuje pomocy, że musiało nań spaść jakieś wielkie nieszczęście, że w jego duszy dzieje się coś nieprzeniknionego i tajemniczego.
Atak, którego świadkiem była w sklepie, nasuwał tysiące fantastycznych przypuszczeń. Na zdrowy rozsądek biorąc, każde z nich było niedorzeczne, lecz Marysia mając do wyboru pospolitość i nieprawdopodobieństwo, wybierała, wolała wybrać zawsze to drugie. Dlatego wydało się jej, że Antoni Kosibą, znachor z młyna, jest zagadkową postacią romantyczną, może jakimś ukrywającym się pod siermięgą księciem lub nieszczęśnikiem, który kiedyś popełnił zbrodnię — oczywiście mimo woli lub w chwili uniesienia — i skazał siebie na życie w prostocie i w poświęceniu dla dobra bliźnich.
Nie, nie myliła się, nie mogła się mylić, gdyż wyraźnie słyszała padające z jego ust słowa francuskiego wiersza. Prosty chłop nie mógłby ich tak powtórzyć. A zresztą zrozumiał treść wiersza!... W jakiż sposób można by to sobie wytłumaczyć?...
— Przypuśćmy — myślała — że w swoich wędrówkach doszedł kiedyś do Francji lub Belgii.