Pan Czyński skrzywił się niemiłosiernie. — Cóż dalej?
— Ano, to ten właśnie syn rymarza, eks — kleryk, w sobotę... Nie, nie, w piątek... Nie, dobrze mówię, w sobotę, publicznie ową Marysię zapytuje, dlaczego to do sklepu kanapę wstawiła... To owa Marysia na to nic. To on zaczął takimi słowami z naszego pana Leszka i z niej podrwiwać, że wszyscy za brzuchy się trzymali ze śmiechu.
— Jacy wszyscy? — spokojnie zapytała pani Eleonora.
— No, naród. Na ulicy przecie było i każdy słyszał. To dziewczynę wstyd widocznie zdjął, bo ani pary nie puściła i w nogi. Ale musiała się poskarżyć temu, co pocztę załatwia, Sobkowi. A może on i tak od kogoś się dowiedział. Dość, że jak tylko eks — kleryka spotkał, rzucił się na niego i tak wykotłował, że tamten ledwie z życiem wyszedł. A dziś to na własne oczy widziałam motocykiel pana Leszka znowu pod tym sklepikiem. Jeszcze nieszczęście napyta na siebie. Ten Sobek gotów mu jaką krzywdę zrobić, bo to...
— No, dobrze — przerwała pani Czyńska. — Dziękujemy Michalesi za informacje. Zajmę się tą sprawą.
Mówiła zupełnie obojętnie, lecz gospodyni dobrze wiedziała, czym to pachnie. Przyszło jej teraz do głowy, że postąpiła zbyt pośpiesznie i nierozważnie. Wprawdzie była oburzona niemoralnymi wizytami Leszka, lecz kochała go bardziej od rodzonych dzieci i teraz żałowała swego postępku.
— Bo ja, proszę państwa — zaczęła — nic na naszego pana Leszka nie mówię, bo ma się rozumieć...
Ale państwo Czyńscy rozmawiali już po francusku, co oznaczało, że Michalesia powinna wynieść się. Zrobiła to ociągając się i zastanowiła się nad tym, czyby nie wybiec zawczasu na drogę i nie uprzedzić Leszka o piwie, którego nawarzyła. Po zastanowieniu się doszła jednak do przekonania, że młodemu porządna bura, na którą zasłużył, wyjdzie tylko na korzyść, i zaniechała zamiaru.
Na potępienie zasługiwał w każdym razie. Jeżeli uwodził przyzwoitą dziewczynę, to postępował brzydko. Jeżeli owa Marysia nie należała do przyzwoitych, kompromitował siebie i rodzinę.
Tak rozumowała Michalesia, takiego również zdania byli państwo Czyńscy.
Toteż gdy Leszek przyjechał, ku swemu zdziwieniu i zaniepokojeniu zauważył zimne spojrzenia, jakimi go przyjęto. Początkowo był przerażony domysłem: ten łajdak Bauer, dyrektor hotelu z Wilna, musiał przysłać rachunek.
— A to świństwo — myślał jedząc kolację w milczeniu — nie mógł paru tygodni poczekać. Rachunek — o ile pamięć Leszka nie zawodziła — zawierał pozycje, których za żadną cenę nie chciałby zademonstrować rodzicom. Zwłaszcza owe rozbite lustra i zbyt wiele, naprawdę zbyt wiele butelek szampana...
— Czy mógłbyś teraz poświęcić nam pół godziny czasu? — odezwała się wstając od stołu pani Czyńska. — Chcielibyśmy z tobą pomówić.
— Aż pół godziny? — podejrzliwie zapytał Leszek.
— Czy uważasz, że to dla rodziców zbyt dużo?
— Ależ nie, mamo. Jestem do waszej dyspozycji.
— Przejdziemy do gabinetu.
— Oho! — mruknął do siebie Leszek. — Rzecz musi być poważna. W gabinecie z reguły odbywały się najmniej przyjemne i najbardziej oficjalne konferencje z rodzicami.
Pan Czyński zasiadł na prezydialnym miejscu przy biurku i, chrząknąwszy dwukrotnie, zaczął:
— Mój Leszku! Doszło do naszej wiadomości, że lekkomyślność swoją posuwasz do granic, które przekraczają nie tylko dobre obyczaje, ale i pojęcie o godności osobistej, jakie staraliśmy się oboje z matką w ciebie wpoić.
— Nie wiem, ojcze, o co chodzi — przybierając ton chłodny i obronny odpowiedział Leszek.
— Chodzi o obrzydliwe burdy wśród miasteczkowych... kawalerów... o burdy wywołane przez ciebie. Leszek pomyślał z ulgą:
— Więc nie rachunek! Dzięki Bogu! — i już z całą swobodą uśmiechnął się.
— Moi kochani rodzice! Widzę, że wprowadzono was w błąd, mówiąc po prostu, zbujano jakimiś niedorzecznymi bajkami. O żadnych burdach nic nie wiem. A tym bardziej nie mogłem ich wywołać.
— A czy nie wiesz też nic o niejakiej Marysi — powoli zapytała matka — o ekspedientce ze sklepiku Szkopkowej? Leszek zaczerwienił się lekko.
— Cóż to ma do rzeczy?
— Bardzo wiele, mój drogi.
— Owszem. Znam tę Marysię. Miła dziewczyna. Chrząknął i dodał:
— Wstępuję do tego sklepu dość często po papierosy.
— Codziennie — podkreśliła matka.
— Być może — zmarszczył brwi. — I cóż z tego?
— Bywasz tam codziennie i przesiadujesz godzinami.
— Jeżeli nawet... Czy nie sądzisz, mamo, że wyrosłem już z tych lat, kiedy podlegałem kontroli?...
— Zapewne. Jeżeli chodzi o naszą kontrolę. Ale najbardziej dojrzały i najzupełniej samodzielny człowiek podlega zawsze jeszcze innej i to znacznie mniej wyrozumiałej kontroli. Myślę o kontroli opinii publicznej.
Leszek żachnął się.
— Daruj, mamo, ale nią popełniłem żadnej zbrodni!
— Nikt ci zbrodni nie zarzuca.
— Więc o co chodzi?
— O takt i godność — dobitnie odpowiedziała pani Czyńska.
— Nie uważam, bym uchybił jednemu lub drugiemu. Pan Czyński niecierpliwie poruszył się w fotelu.
— Mój Leszku — zaczął. — Musisz to sam rozumieć, że twoje stałe przebywanie, demonstracyjne przebywanie w sklepiku nie mogło nie wywołać komentarzy...
— Nikomu nic do tego. Sklep... sklep jest miejscem publicznym. Każdy ma prawo wejść do sklepu.
— Daruj — przerwała matka — ale podobne wykręty stoją poniżej twego poziomu. Przede wszystkim przesiadujesz tam całymi dniami, co zwraca wszystkich uwagę i wywołuje komentarze. Nie posądzisz chyba nikogo o taką naiwność, by przypuszczał, że spędzasz ten czas na studiach metod handlu sklepikarskiego. Przesiadujesz tam dla owej ekspedientki.
— Możliwe. Więc cóż z tego?
— Z tego wynikałoby, że uważasz jej towarzystwo za nader interesujące.
— Istotnie, mamo.
— I za odpowiednie dla ciebie?... Czy tak?... Odpowiednie dla pana Czyńskiego pod względem towarzyskim, intelektualnym, socjalnym? Leszek wzruszył ramionami.
— To kwestia poglądu, zapatrywań...
— Otóż pozwól sobie powiedzieć, że naszym zdaniem nie ma tu żadnej kwestii. A najlepszy dowód w tym, że twoje wizyty stały się tematem plotek w miasteczku.
— Kpię sobie z plotek! — zawołał porywczo.
— I nie tylko plotek. Owa dziewczyna została publicznie zelżona przez jednego z mniej szczęśliwych... twoich współzawodników, w następstwie czego inny... adorator tej... popularnej panienki w ulicznej bijatyce uważał za stosowne stanąć w obronie jej czci. Dzięki temu twoje... zaloty i twoja osoba nabrały w okolicy rozgłosu.
Leszek szeroko otworzył oczy.
— Ależ ja o niczym nie wiem! To w ogóle jest niemożliwe! Zerwał się wzburzony i zawołał:
— To są ohydne plotki, w których nie ma ani jednego słowa prawdy!
— Niestety, synu — odezwał się pan Czyński — mamy zupełnie pewne wiadomości.
— Nie wierzę! — wybuchnął. — Powiedziałaby mi o tym! A mama nie powinna, mówiąc o dziewczynie, której nie zna, o najprzyzwoitszej dziewczynie, posługiwać się takimi... takimi... dwuznacznymi aluzjami! To... to jest wstrętne!