Pan Czyński wydobył z portfelu banknot i podał znachorowi.
— Macie tu za waszą pomoc. Kosiba potrząsnął głową.
— Nie trzeba mi pieniędzy.
— Weźcie. Ze biednym pomagacie darmo, to słusznie, ale od nas możecie wziąć.
— Ja nie pomagam biednym czy bogatym, tylko ludziom. A temu paniczowi, to gdyby nie sumienie, to bym i wcale nie pomógł. Raczej on powinien był zginąć, a nie ta nieszczęśliwa dziewczyna... Przez niego teraz umiera... Pan Czyńska zwróciła się do lekarza po francusku:
— Czy można już przenieść go do samochodu?
— Tak!... — odpowiedział. — Zaraz zawołam ludzi. Tylko spakuję się. Prędko zebrał rozłożone przybory opatrunkowe, zamknął walizkę i wyszedł z nią przed dom. Przez okno Antoni Kosiba widział, jak doktor włożył walizkę do wozu. Wówczas zrodziło się postanowienie:
— Muszę ją zdobyć!
Korzystając z zamieszania, jakie wytworzyło się podczas przenoszenia młodego Czyńskiego, znachor wyszedł na dwór. Drzwiczki auta były otwarte, szofer stał po drugiej stronie. Wystarczył jeden ruch i wycofanie się z powrotem do chaty.
Nikt nie zauważył zniknięcia walizki. W dwie minuty później auto ruszyło ku Radoliszkom.
Znachor nie tracił czasu. Zamknął się w izbie, w gorączkowym pośpiechu poukładał na stole obok ,głowy Marysi zdobyte narzędzia, ustawił najbliżej lampy, po czym z zachowaniem wszelkich ostrożności ułożył bezwładne ciało w dogodnej pozycji. Teraz przeżegnał się i przystąpił do operacji.
Najpierw należało zgolić włosy nad karkiem. Na odsłoniętej skórze widniała wielka, sina plama. Obrzęk był nieznaczny.
Jeszcze raz przyłożył ucho do klatki piersiowej. Serce ledwie drgało. Sięgnął ręką, wybrał ostry, wąski nożyk na długim trzonku. Spod pierwszego cięcia bluznęła ciemna krew, wsiąkając w płócienne szmaty. Drugie, trzecie i czwarte... Pewne, szybkie ruchy jego rąk odsłaniały już przyczepy mięśni. Różowobiała błysnęła kość czaszki.
Tak, doktor Pawlicki nie mylił się, i kość była wgnieciona, popękana, a kilka drobnych odłamków wnikało pod jej powierzchnię naciskając na mózg.
Przede wszystkim należało usunąć je z niesłychaną ostrożnością, by nie zadrasnąć błony pokrywającej mózg. Było to nad wyraz trudne i męczące. Tym bardziej że ciało operowanej zaczęło drgać. Nagle drgawki ustały.
— To już koniec? — pomyślał znachor.
Lecz operacji nie przerwał. Nie miał czasu na zbadanie pulsu. Nie odrywał oczu od rany, nie widział, że za oknami, rozpłaszczając nosy o szyby, ludzie uporczywie przyglądają się jego rozpaczliwym wysiłkom.
Piały już pierwsze koguty, gdy skończył i zaszył ranę. Teraz przeżegnał się znowu i przyłożył ucho do klatki piersiowej: nie mógł jednak nic dosłyszeć.
— Zastrzyk! — błysnęła mu myśl.
Łatwo znalazł w walizce pudełko z ampułkami i strzykawkę.
— To to samo, co doktor zastrzykiwał — stwierdził.
Po nowym zastrzyku serce zaczęło poruszać się już dosłyszalnie.
Wówczas Antoni Kosiba opadł ciężko na ławkę, podparł głowę rękami i zaszlochał.
Siedział tak nieruchomo może godzinę, może dłużej, doszczętnie wyczerpany, półprzytomny. Potem wstał, by sprawdzić, czy serce Marysi bije. Ledwie wyczuwalne tętno nie wzmocniło się, lecz i nie słabło.
Powłócząc nogami znachor zebrał narzędzia, umył je, ułożył w walizce i po krótkim namyśle zaniósł walizkę do stodoły, w kącie odgarnął siano i wsunął jak najgłębiej. Tu była bezpieczna. Nie znajdą jej, nie odbiorą. A on, posiadając ten skarb, o ileż łatwiej, o ileż lepiej i prędzej będzie mógł przeprowadzić operacje, nawet tak trudne jak obecna.
— Jak ją doktor nazwał? — zastanowił się. — Trepanacja czaszki... Tak, trepanacja... To jasne.
Znam przecie to słowo. Ze mi jakoś dziwnie wyleciało z pamięci...
Wrócił do izby, zbadał puls Marysi, zgasił światło i ułożył się w pobliżu do snu, by móc być w pogotowiu na każde poruszenie się rannej. Nie przewidywał zresztą takich możliwości.
Świeciło już słońce, gdy obudził się. Dobijano się do drzwi. Wyszedł i zobaczył komendanta posterunku z Radoliszek, przodownika Ziomka. Obok stał Mielnik i Wasil.
— Jak tam ta dziewczyna, panie Kosiba? — zapytał przodownik. — Żyje jeszcze?
— Żyje, panie przodowniku, ale Bóg jeden wie, czy wyżyje.
— Muszę zajrzeć do niej.
Weszli do izby. Policjant przyglądał się przez chwilę nieprzytomnej i skonstatował:
— O przesłuchaniu nie może być mowy. Ale od was wszystkich muszę mieć zeznania. Hm... Doktor Pawlicki zapowiedział, że powróci dziś wieczór i wystawi świadectwo zgonu. Myślał, że ona już wczoraj...
— To doktor wyjechał? — zapytał znachor.
— Wyjechał przecie z młodym Czyńskim odwieźć go do miasta do szpitala. Podobno nic mu nie będzie, ale nie może mówić. Jedna ofiara nieprzytomna, druga pozbawiona możliwości poruszania ustami... I pomyśleć, że gdyby zbrodniarz sam nie przyznał się, to mógłby sobie bezpiecznie zwiać.
— Zbrodniarz? Jakaż tu zbrodnia? Toż wypadek — zdziwił się Wasil.
— Tak myślicie?... A był kto z was tam na miejscu, na owym zakręcie? — Nie.
— A ja już o świcie byłem. I jak się wam zdaje, że ot, pewnego dnia kłody ze starej poręby same wylezą na drogę i ułożą się w poprzek? A kamienie też podsypią się same?... Takich cudów jeszcze nie bywało. To był zbrodniczy zamach.
— Więc któż to zrobił?
— Kto?... Ano Zenon, ten notowany osobnik, syn rymarza Wojdyłły. Obecni spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
— Chyba pomyłka, panie przodowniku — odezwał się wreszcie stary Prokop. — Toż Zenon ich pierwszy ratował, ludzi zwołał, tu do młyna przywiózł i jeszcze po doktora pojechał!
— Patrzcie. — Policjant pokręcił głową. — Więc jednak to prawda, co zeznał. Mówił, ale nie wierzyłem. Myślałem, że chce siebie wybielić, żeby na sprawie mieć okoliczności łagodzące. Widać naprawdę sumienie go ruszyło.
— I sam przyszedł przyznać się?
— A sam. Powiada, że diabeł go opętał, że pijany był... No, ale zabieram się do pisania.
Prokop poprosił policjanta do pokojów, gdzie też nastąpiło przesłuchanie wszystkich domowników jako świadków. Zeznawał i Antoni Kosiba, ale powiedział niewiele. Do zeznań innych dodał tylko, że udzielił ofiarom pierwszej pomocy. Następnie kobiety podały śniadanie, przy którym, korzystając z okazji, przodownik poradził się znachora, co robić na bóle w prawym boku, jakie odczuwa już od paru miesięcy. Dostał zioła, podziękował, wydał zarządzenie, by w razie śmierci dziewczyny dano znać na posterunek, pożegnał się i odjechał.
Marysia jednak nie umierała. Mijał dzień za dniem, a leżała nieruchoma i nieprzytomna. Jedyna zmiana, jaka w jej stanie zdrowia zaszła, to gorączka, która z każdą godziną zdawała się wzrastać. Twarzyczka z kredowobiałej stawała się coraz różowsza, oddech z ledwie dostrzegalnego przeszedł w szybki, gwałtowny, urywany.
Trzy razy dziennie znachor wlewał w jej zaciśnięte usta jakiś brunatny odwar, dzień i noc zmieniał zimne okłady ze szmat umaczanych w chłodnej, studziennej wodzie na rozpalonej głowie i na roztrzepotanym sercu.
Sam schudł jeszcze bardziej i jeszcze bardziej posiwiał. Jego twarz przypominała trupa, tylko w oczach żarzyła się rozpacz. Tracił już wszelką nadzieję. Na nic wszelkie starania, na nic zabiegi, na nic czuwanie. Widział, jak z jego rąk wymyka się to młode życie, życie jedynej na świecie istoty, dla której bez wahania gotów byłby oddać własne.