Trzeciego dnia uprosił Wasila, by pojechał do miasteczka po lekarza.
— Może on coś pomoże — mówił.
Wasil pojechał i wrócił z niczym. Okazało się, że doktor zatrzymał się w Wilnie na dłużej i że pewnie nieprędko powróci, bo ma odwieźć młodego pana Czyńskiego aż za granicę.
Wieczorem Antoni Kosiba posłał do Pieczek po tamtejszego owczarza. Nie wierzył absolutnie w skuteczność jego „zamówień”, ale tonący brzytwy się chwyta.
Owczarz przyszedł pomimo zawodowej niechęci do konkurenta. Widział w tym swoje wielkie zwycięstwo. Popatrzył na umierającą, dotknął jej ręki, potem podniósł jedną powiekę, drugą, odciągnął dolną wargę, przyglądając się uważnie wewnętrznej stronie, nieznacznie uśmiechnął się i zaczął coś mruczeć pod nosem trzymając jednocześnie ręce nad jej głową.
Jego starcze, sękate palce pomału kurczyły się, jakby coś zbierał, potem przesuwały się aż do stóp i tu otwierały się znowu, wykonując ruch strzepywania czegoś niewidzialnego. Powtórzył to siedem razy, mrucząc nieustannie swoje zaklęcia, w których tylko końcowe słowa wymawiał głośniej:
— ...na szyrokoju ręku, na czużuju staranu, pod żarkoje sonce, pod ciomnuju ćmu, pod miesiacznyj swiet, na trysta let, won za okonce!
Przy ostatnich słowach raptownie skoczył do okna, otworzył je i wystawił przez nie ręce komenderując:
— Prędzej polejcie mi je wodą z drewnianego wiadra.
Ktoś z obecnych spełnił to polecenie. Wtedy owczarz zgarnął na pokrywkę trochę rozżarzonych węgli z pieca, przysypał je garścią ziół wydobytych z parcianego worka, który miał zawieszony przez ramię, i zaczął powoli chodzić do każdego kąta izby. W kącie przystawał, dmuchał w węgle poty, póki z ziół nie wznosił się kłąb dymu, odmawiał Ojcze nasz i wracał do wezgłowia umierającej, by znowu iść do następnego kąta.
Cała ta ceremonia trwała około godziny. Wreszcie owczarz zbliżył się do Marysi, znowu zajrzał pod powieki i kiwnął głową.
— Będzie żyć — powiedział z przekonaniem. — Zamówiłem śmierć. Ale śmierć jest silna. Ona i największego zamówienia nie posłucha. Jak już gdzie uparła się, to bez zdobyczy, z pustymi rękami nie odejdzie. Dlatego wybierzcie kurę i o samej północy tu, pod oknem, zarżnijcie. Czy ta chora to panienka, czyli też mężatka?
— Panienka — odpowiedział Kosiba.
— To trzeba białą kurę. Macie białą kurę?
— Jest. — Olga kiwnęła głową, poważnie przejęta.
— To ją zarżnijcie. A potem ugotujcie ją i przez cztery dni dawajcie chorej do jedzenia. Boże broń, nic więcej, tylko tę kurę i tę zupę, co z niej nagotowana. A teraz nie dziękujcie, bo to przeszkadza, a ja już pójdę. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieli wieków, amen — odpowiedzieli obecni. Za owczarzem wyszli z izby wszyscy, została tylko Zonia. Lekko trąciła w bok zamyślonego znachora i zapytała:
— Jak, Antoni, pomoże to czy nie pomoże?
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami.
— Bo widzisz, ja myślę, że takie rzeczy to zawracanie głowy. Czy od owego kadzenia i mruczenia może coś poprawić się choremu?... Mój nieboszczyk mąż, co był w świecie i na wojnie, to śmiał się z tego. Gadanie i kadzenie to nie lekarstwo. Ty inaczej leczysz i po coś wzywał owczarza! On teraz każdemu będzie mówić, że tam, gdzie ty już nic nie mogłeś zrobić, on pomógł. A ta Marysia, jeżeli miała wyzdrowieć, to i tak by wyzdrowiała. Ale teraz to dla ciebie lepiej, żeby umarła, bo...
Umilkła nagle pod wzrokiem Antoniego i cofnęła się pod ścianę.
— Co ty, co ty, Antoni?! — zatrzepała szybko. — Ja przecie nic złego... Tylko z życzliwości do ciebie... Jak Boga kocham. Śmierci nikomu nie życzę... A ty zaraz... O! Bóg wie, co sobie wyobrażasz. No, nie sierdź się, ot, ja sama o północy tu pod oknem kurę zarżnę. Bialutka wybiorę, całkiem bialutką...
— Idź już, Zonia, idź, zostaw mnie samego — szepnął znachor.
— Pójdę. Dobranoc. A ty, Antoni, też połóż się, odpocznij. Zesłabniesz całkiem. A co do kury, bądź spokojny. Zrobię, jak owczarz kazał. Dobranoc.
Wyszła i zapanowała cisza. Tylko świszczący oddech Marysi świadczył, że w tej ciszy i spokoju coś się dzieje, że coś śpieszy, śpieszy, ku nieuniknionemu zakończeniu.
Przysunął taboret, oparł się łokciem o brzeg stołu i wpatrywał się w bladoniebieskie żyłki na zamkniętych powiekach dziewczyny.
Zrobił wszystko, co dyktowała mu jego umiejętność, co wskazywał rozsądek, a nawet wbrew rozsądkowi, wbrew przekonaniu to, co podpowiadała rozpacz i ukryty gdzieś w zakamarkach duszy instynkt szukania pomocy i ratunku w niezrozumiałych i może nie istniejących potęgach czarów.
Mijał czas, za szybami noc gęstniała. Antoni Kosiba myślał, myślał o sobie, o swoim losie, o swoim życiu tak pustym dotychczas, tak jałowym i z niczym, ni z ludźmi, ni ze światem nie związanym. Tak, nie związanym. Bo wiąże tylko uczucie. Nie chleb, nie byt, nie cudza dobroć i serdeczność, nawet nie przekonanie, iż komuś pożytek się przynosi, tylko własne uczucia. I wystarczyło, by pokochał kogoś całą duszą, a już los mu go zabiera, wydziera, ograbia...
— Znowu tak jak wtedy — odezwało się coś w nim i przetarł czoło. I nagle uświadomił sobie, że już kiedyś, niezmiernie dawno, jakby w poprzednim życiu, przeżył podobną stratę. O, był tego pewien. Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć...
Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli.
— Jak to było?... Kiedy?... Gdzie?... Bo przecie było... Na pewno było... Zacisnął zęby i palce, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie.
— Przypomnieć... przypomnieć... Muszę przypomnieć... Umęczone nerwy zdawały się drgać w naprężeniu. Myśli rozbijały się w nieuchwytne strzępki, w bezkształtną, białą pianę, jak woda na młyńskim kole, i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczęły występować rysy...
Łagodny owal twarzy... Półuśmiech zdobi usta, jasne włosy i wreszcie — oczy. Ciemne, głębokie, nieodgadnione...
Z suchej, ściśniętej krtani Antoniego Kosiby wyrwało się słowo nieznane i najbardziej znajome, imię nie słyszane nigdy, a najbliższe:
— Beata...
Powtórzył je w zdumieniu, w przerażeniu i w nadziei jeszcze raz. Czuł, że się w nim coś dzieje, że odkrywa coś niezmiernie doniosłego, że jeszcze sekunda, a otworzy się przed nim jakaś wielka tajemnica...
Zwarł się w sobie, skurczył...
Nagle za oknami ostry, przeraźliwy krzyk ptasi rozległ się w ciszy. Jeden, drugi, trzeci...
Antoni Kosiba zerwał się z miejsca i w pierwszej chwili ,nie wiedział, co się stało. Dopiero po pewnym czasie zrozumiał.
— To Zonia zarzyna kurę... Białą kurę... To północ...
Prędko zbliżył się do Marysi. Jak mógł tak długo zostawić ją... Dotknął jej ręki, policzka, czoła... Zbadał puls, przysłuchał się oddechowi.
Nie ulegało wątpliwości: gorączka spadła, spadła gwałtownie. Policzki i dłonie były zaledwie ciepłe.
— Ona... stygnie, to już koniec — pomyślał.
Nie tracąc czasu, rozpalił w piecu ogień, do małego garnczka wsypał garść ziół. Po kilku minutach napój na wzmocnienie serca był gotowy. Wlał do ust chorej trzy łyżeczki, po upływie godziny puls wydał mu się jakby nieco silniejszy. Powtórzył dawkę.
Minął jeszcze kwadrans i Marysia otworzyła oczy. Zamknęła powieki i Znowu podniosła. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie i jakby uśmiechnęła się. Oczy patrzyły przytomnie.
Znachor pochylił się nad nią i szepnął:
— Gołąbeczko ty moja, szczęście ty moje... Czy poznajesz ty mnie?... Poznajesz?...