— Gdzieżbym się gniewał! — Rozpromienił się. — Jakże mógłbym gniewać się na ciebie, słoneczko ty moje!
— Tyle kłopotu sprawiam...
— Jakiego znowuż kłopotu! — oburzył się. — Toż dla mnie radość największa. A co do tej pani Szkopkowej, to i nie myśl o powrocie.
— Jak to?
— A po co ci to, gołąbeczko?... Ot, wyzdrowiejesz i u mnie tu zostaniesz... Uśmiechnął się i dodał:
— Jeżeli zechcesz.
Antoni nie przyznawał się do kłopotów, o których mówiła Marysia, bo też tych wszystkich zajęć, jakie miał przy niej, za kłopot nie uważał. A zajęć tych było dużo. Codziennie brał ją na ręce, przenosił na swoje łóżko do alkowy, a jej pościel starannie prześcielał, codziennie ręcznikiem umaczanym w ciepłej wodzie wycierał jej twarz i ręce, no i przy pomocy łyżki karmił ją jak niemowlę.
Do innych zabiegów przy chorej wzywał którąś z kobiet, najczęściej małą Natalkę, która Marysię wręcz uwielbiała, lecz i sam musiał przy tym pomagać, bo żadna z kobiet nie miałaby tyle sił, by Marysię unieść. Z początku dziewczyna bardzo krępowała się jego obecnością, przyzwyczaiła się jednak wkrótce uważając „stryjcia Antoniego” za opiekuna, niemal za ojca.
Rozmawiała z nim szczerze o wszystkim, nie poruszając wszakże jednego tematu. Zauważyła, że na każdą wzmiankę o młodym Czyńskim jego twarz pochmurnieje. Domyślała się, że uważa Leszka za winowajcę katastrofy i że przez katastrofę dowiedział się o ich samotnych wycieczkach do lasu, czego mu również nie wybacza. Gdybyż mogła powiedzieć otwarcie:
— Nie miej, stryjciu Antoni, żalu do niego, bo jest uczciwym chłopcem, kocha mnie i ożeni się ze mną.
Ale powiedzieć tego nie miała prawa. Musiała czekać na wiadomość od narzeczonego. I dlatego od czasu do czasu zapytywała, czy nie ma do niej listu.
Znachor odgadywał, jakiego listu wypatruje, i za każdym razem mrukliwie i krótko odpowiadał:
— Nie ma.
A mówił to takim tonem, jakby chciał dodać: — I nie będzie.
Sam w głębi duszy był zupełnie tego pewny, tak pewny, jak Marysia pewna była czegoś wręcz przeciwnego.
— Bałamucił młodzik, lekkoduch dziewczynę — myślał znachor — omal na tamten świat nie wyprawił, pokaleczył, a teraz za granicą inną sobie znajdzie. Nawet słówka do niej nie napisze.
I przeświadczenia Kosiby zdawały się być uzasadnione. Od dnia katastrofy pół miesiąca już minęło, a listu nie było, nawet nikt nie przyjechał z polecenia Czyńskiego dowiedzieć się o zdrowie dziewczyny.
Marysia jednak nie traciła nadziei i wciąż tego oczekiwała. Ile razy po turkocie zbliżającym się do młyna rozpoznawała, że to nie zwykły wóz chłopski, lecz bryczka, tyle razy serce zaczynało jej mocniej bić.
— A nuż to bryczka z Ludwikowa.
Tak było i tego dnia. Nie była to jednak bryczka z Ludwikowa, lecz pożyczona przez posterunek policyjny w gminie. A w bryczce siedział przodownik Ziomek, jeszcze jeden policjant i doktor Pawlicki.
Znachor właśnie zajęty był karmieniem Marysi i rzuciwszy spojrzenie przez okno, znowu zanurzył łyżkę w misce, gdy otworzyły się drzwi.
— Dzień dobry — powiedział od progu przodownik. — My w sprawie do was, panie Kosiba. Jakże tam panna Marysia się miewa?
— Dziękuję, panie przodowniku. Już mi lepiej — wesoło odezwała się dziewczyna.
— To i chwała Bogu.
— Pozwólcie panowie — ponuro zaczął znachor — że dokończy chora obiadu.
— Cóż, niech dokończy. Zaczekamy — zgodził się Ziomek i usadowił się na ławie. Doktor Pawlicki zbliżył się do łóżka i przyglądał się Marysi w milczeniu.
— Gorączki nie ma? — zapytał wreszcie.
— Była, ale nie ma — odpowiedział Kosiba.
— A nogi i ręce funkcjonują?... Porażenie nie wystąpiło nigdzie?
— Ależ, panie doktorze — zawołała Marysia. — Ja jestem zupełnie zdrowa. Tylko trochę osłabiona. Żeby nie ta kosteczka w karku, która ma zrosnąć się, zaraz bym wstała.
Lekarz zaśmiał się sucho.
— Kosteczka?... Dobra kosteczka! Nie rozumiesz się na tym, panieneczko. To było strzaskanie podstawy czaszki... Znachor przerwał:
— Jestem gotów. Czego panowie sobie życzą?
Odstawił pustą miskę i stanął tak, że odgradzał doktora od łóżka Marysi.
— Panie Kosiba — odezwał się przodownik. — Pan przeprowadziłeś po katastrofie operację?... Trepanację czaszki?... Znachor wbił wzrok w ziemię.
— A jeżeli tak, to co?
— Przecie pan nie jesteś dyplomowanym lekarzem. Pan wie, że prawo tego zabrania?
— Wiem. Ale wiem też, że dyplomowany lekarz, który według prawa ma obowiązek ratować, tu ratować nie chciał.
— To nieprawda — wtrącił się doktor Pawlicki. — Chciałem i zbadałem ranną. Uważałem, że stan jest beznadziejny. To była agonia.
Znachor dostrzegł szeroko otwarte oczy Marysi i jej nagle pobladłą twarzyczkę.
— Wcale nie — zaprzeczył. — Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Lekarzowi z oburzenia krew uderzyła do głowy.
— Jak to?! A coście sami wówczas mówili?
— Nic nie mówiłem.
— To jest łgarstwo! Znachor milczał.
— Mniejsza o to — wmieszał się przodownik. — Tak czy owak, panie Kosiba, jest pan za to odpowiedzialny. Chociaż muszę panu wyjaśnić, że odpowiedzialność jest niewielka, bo tu nie ma poszkodowanego. Nie tylko nie ma kogoś, kto by na pańskim przekroczeniu ucierpiał, ale jest ktoś, komu uratowało to życie. Ważniejsza wszakże będzie druga kwestia: przy pomocy jakich narzędzi dokonałeś pan operacji?
— Czy to nie wszystko jedno?...
— Nie. Bo oto pan doktor Pawlicki oskarża pana o przywłaszczenie jego narzędzi.
— Nie o przywłaszczenie, bo o kradzież — twardo podkreślił lekarz.
— Więc o kradzież — powtórzył przodownik. — Czy przyznaje się pan, panie Kosiba?...
Znachor opuścił głowę i milczał.
— Panie komendancie! — zawołał lekarz. — Niech pan przystąpi do rewizji. Walizka na pewno jest tu czy też ukryta gdzie w zabudowaniach gospodarskich.
— Przepraszam, panie doktorze — zastrzegł się policjant — ale proszę mi nie dyktować, co mam robić. To moja sprawa. Zrobił pauzę i znowu zwrócił się do znachora:
— Czy przyznaje się pan? Kiwnął głową po chwili wahania.
— Tak.
— Dlaczego pan to zrobił?... Czy z chęci zysku, czy dlatego, że bez tych narzędzi nie mógłby pan ratować ofiary katastrofy?
— To nie jest pytanie — zawołał doktor Pawlicki. — To podpowiadanie!
A zresztą naciągane, bo gdyby temu... znachorowi o to chodziło, zwróciłby walizkę, którą ukradł.
— Czy ma pan tę walizkę? — zapytał policjant.
— Mam.
— I zwróci ją pan dobrowolnie?
— Zwrócę. — Gdzie ona jest?
— Zaraz j ą przyniosę.
Powoli przeszedł obok nich, otworzył drzwi. Widzieli przez okna jego wysoką, pochyloną postać. W izbie nikt się nie odezwał słowem. Po upływie kilku minut Kosiba wrócił z walizką.
— Czy to ta? — zwrócił się przodownik do lekarza.
— Tak, to moja walizka.
— Może pan doktor sprawdzi, czy niczego w niej nie brakuje. Pawlicki otworzył i pobieżnie przejrzał zawartość.
— Nie, zdaje się, że nie brakuje niczego.
— Na „zdaje się” nie mogę się opierać — urzędowym tonem powiedział Ziomek. — Proszę o stwierdzenie z całą pewnością albo o podanie nazw przedmiotów, które zginęły.
— Niczego nie brakuje — poprawił się lekarz.
— Zatem spiszemy protokół.