— Oto miłość rodzicielska, niech ją piekło pochłonie!
I tylko pomyśleć, jak bliskie było przez nią nieszczęście: przecie tam, we Francji, już dawno chciał z tym skończyć. Powstrzymało go tylko pragnienie spełnienia ostatniego obowiązku w stosunku do Marysi. Dlatego czekał, dlatego tu wrócił...
— Bóg widocznie kierował moimi krokami...
I nagle wydało się mu, że przenika tajemnicę swojego przeznaczenia, że przeznaczeniem tym ma być wielkie, niezmierzone szczęście i że ogromu tego szczęścia nie potrafiłby nigdy należycie ocenić, gdyby nie owe cierpienia, gdyby nie owa rozpacz bez granic, która przetrawiła jego duszę.
I zastanowił się: przecie w życiu nieraz spotykały go radości, powodzenia, pomyślność. Przyjmował wszystko to jako rzecz naturalną, należną mu i zwykłą. I nie przypominał sobie, by chociaż w jednym wypadku odczuł wdzięczność, by obudziła się w nim chęć wplecenia do z przyzwyczajenia odmawianych pacierzy jednego chociażby dziękczynnego westchnienia. Czyż trzeba było aż tak ciężkich doświadczeń, by nauczyć się cenić te wielkie dary?... By zrozumieniem ich wartości na nie zasłużyć?... By stać się dojrzałym do przyjęcia takiego szczęścia?...
Tak myślał sobie, a że myśl u niego musiała, jak zawsze, natychmiast znaleźć wyraz w czynie, na pierwszym rozstaju pod krzyżem ściągnął konie, aż tylnymi kopytami zaryły się w śniegu, rzucił lejce stangretowi, wyskoczył i klęknąwszy z obnażoną głową, wpatrzył się w małą figurkę Chrystusa wyciętą z blachy i sczerniałą od rdzy.
— Dzięki Ci, Boże, dzięki Ci, Boże!... — powtarzał.
Zawsze uważał się za wierzącego, uważał się tym pewniej, że nie trapiły go nigdy żadne wątpliwości natury zasadniczej. Od dziecka wychowany religijnie, nie odznaczał się nigdy szczególniejszą gorliwością, lecz i nie zaniedbywał praktyk, nakazanych przez Kościół, w granicach dozwolonego minimum. Dlatego też ta modlitwa pod krzyżem, na rozdrożu, dla niego samego była rewelacją. Nie wiedział dotychczas, co to jest modlitwa i jak głębokich doznań może być źródłem.
Gdy wsiadł ponownie do sanek, czuł, że się w nim uciszyło, wypogodziło, pojaśniało. Złagodniały też myśli o postępku matki, przyszły refleksje. A jednocześnie jakby wzmogła się świadomość szczęścia, które go czeka.
Przez Radoliszki przejechali pędem i skręcili w gościniec ku młynowi Prokopa. Zapadł już wczesny, zimowy zmierzch, gdy stanęli przed młynem.
Przed drzwiami stał robotnik Witalis.
— Czy tu mieszka panna Wilczurówna? — zapytał go Leszek.
— Kto taki?
— Panna Wilczurówna.
— Nie wiem. Tu nie mieszka. Chyba że to ta panna Marysia?
— Tak, tak! — Wyskoczył z sanek. — Gdzież jest panna Marysia?
— A poszła do miasteczka. Jadąc do Radoliszek, musiał pan ją spotkać.
— Nie spotkałem. A czy prędko wróci?
— Pewno prędko.
— To ja zaczekam.
Z drzwi wychyliła się głowa Zoni.
— Jak pan łaskaw zaczekać, to może najwygodniej będzie w pokojach. Albo może w przybudówce, u Marysi... Proszę, pan pozwoli tutaj.
Obtarła ręce fartuchem i wprowadziła Leszka do izby w przybudówce. Znalazła na przypiecku zapałki i zapaliła lampę. Rozejrzał się po izbie. Było tu ubogo, lecz schludnie.
— Marysia na pewno niedługo przyjdzie. Do miasteczka poszła — zagaiła rozmowę Zonia. — A pan inżynier, to widzę, wyzdrowiał całkiem, dzięki Bogu.
— Wyzdrowiałem.
— To szczęście prawdziwe. Jak pana inżyniera i Marysię tu przywieźli, to aż strach było spojrzeć. Krwi tyle, że niech Bóg uchowa! Już i modlitwy za konających odmawialiśmy. I żeby nie Antoni!... Szkoda gadać! — Machnęła wymownie rękami.
— Jaki Antoni? — zastanowił się Leszek.
— Antoni Kosiba, znachor, co tu mieszka.
— Tu mieszka?
— No, a gdzież? Teraz to on w więzieniu. Ale tu mieszka, tu wróci. To przecież on tutaj, o, na tej ławie, pana inżyniera ratował, a sklejał, a zszywał — zachichotała Zonia. — Plamy po krwi to aż szkłem musiałam zeskrobywać. Zejść nie chciały. A ją, Marysię, to na tym stole reperował. Z panem źle było, ale już z nią, to i nadziei żadnej nie było. I nie dychała wcale. Kości w mózg powchodziły. Doktor, jak pana zabierał do samochodu, to mówił, że ona już kaput. Dla tej biedaczki — powiada — tylko trumna — powiada — a szkoda, bo ładna. I prawdę powiedzieć, to przez tydzień nikt nie myślał nawet, że ona odżyje. Antoni nawet czemodan z tymi przyborami doktorskimi ukradł, żeby ją ratować. Dniami i nocami koło niej chodził. Już sam nie wiedział, co począć. Nawet owczarza z Pieczek kazał wołać, żeby uroki odczynił. A ona wciąż niczym martwa. Na koniec, jak ja białą kurę pod oknem zarżnęłam, to i pomogło.
Leszek słuchał z największym zajęciem i przyszło mu do głowy, że być może niesłusznie posądzał matkę i doktora Pawlickiego o świadome kłamstwo. Prawdopodobnie oboje byli przeświadczeni, że umierająca podczas ich wyjazdu Marysia nie zdołała już wrócić do zdrowia. Opowiadanie tej młodej kobiety zdawało się świadczyć na ich korzyść. Później jednak matka niewątpliwie dowiedziała się, że Marysia żyje. Dlaczego tedy nie napisała mu o tym ani słowa?... Dlaczego ojciec nie wspomniał, dlaczego dopiero w Ludwikowie, i to przypadkowo, dowiedział się o tym!?... Tu była ich wina i o to do nich czuł żal. Żal ten jednak osłabiony teraz był poczuciem własnej niesprawiedliwości. Zbyt surowo i zbyt pochopnie osądził rodziców i Pawlickiego.
— A czy teraz już panna Marysia zupełnie zdrowa? — zapytał.
— Niczego jej nie brakuje. Nawet wyładniała po dawnemu — zaśmiała się Zonia. — Tylko wielkie zmartwienie ma, bo widzę, że zapłakana chodzi.
— Jakie zmartwienie?
— Ja tam nie wiem. Ale zmartwień, myślę, jej nie brakuje. Bo raz, że pracę straciła przez tę chorobę. Pani Szkopkowa inną do sklepu wzięła. Podobnież swoją krewniaczkę.
— No, to głupstwo! A cóż jeszcze?...
— Ano przez Antoniego. Za tę to kradzież i za to niby, że bezprawnie leczy, do więzienia go na trzy lata wsadzili.
— To chyba niemożliwe!
— Możliwe, bo zamknęli.
I Zonia obszernie opowiedziała Czyńskiemu, jak i co było.
— Radzilim, jak go ratować, ale jakiż tu może być ratunek — zakończyła. — A teraz przepraszam, bo muszę już do gospodarstwa. Marysia pewnikiem niedługo nadejdzie.
Wyszła, a Leszek z rozczuleniem zaczął przyglądać się wszystkim szczegółom urządzenia izby. Wszędzie tu było znać Marysine upodobanie do czystości i do estetyki. Ileż musiały się napracować te biedne rączęta!
— Już teraz to się skończy! — myślał i ogarniała go ogromna radość. Za oknami padał śnieg wielkimi płatami, coraz gęściej i gęściej.
— Zęby tylko nie zabłądziła — zaniepokoił się.
Nagle usłyszał tupanie w sieni. Był pewien, że to ona. Stanął na środku izby i czekał. Drzwi otworzyły się. Marysia zatrzymała się w progu, krzyknęła i byłaby upadła, gdyby w porę nie porwał jej w ramiona. Obsypywał pocałunkami jej usta, oczy, pod dotykiem jego rąk tajał śnieg na płaszczu.
Z wolna odzyskiwała przytomność.
— Kochanie moje jedyne — szeptał. — Szczęście moje... Nareszcie cię mam przy sobie żywą i zdrową, i moją... Wszystko się spiętrzyło przeciw nam, ale teraz już nic nas nie rozłączy, nic nie rozdzieli... Pewno myślałaś o mnie, że jestem zły, że zapomniałem cię... Ale to nieprawda! Przysięgam ci, że to nieprawda! Powiedz, że mi wierzysz!