Pani Czyńska skinęła głową.
— Taki jest w Polsce tylko jeden. Profesor Dobraniecki z Warszawy.
— Zgadła pani! — Adwokat klasnął w ręce.
— No, to nie było trudne — zaśmiał się pan Czyński. — Myślę, że trudniej będzie nakłonić Dobranieckiego do przyjazdu.
— Jeżeli to kwestia honorarium — wtrącił Leszek — to proszę cię, Wacku, nie krępuj się.
— No, honorarium też nie będzie małe — zaśmiał się Korczyński — ale mam jeszcze i inne sposoby. Żona Dobranieckiego jest kuzynką mojej żony. Jakoś to się zrobi. Musi być zrobione, bo sprawę muszę wygrać.
Marysia uśmiechnęła się doń szczerze.
— Tak wdzięczna jestem panu za ten zapał i za otuchę. Nie ma pan pojęcia, jak bardzo jestem przywiązana do tego najlepszego na świecie człowieka, jak go kocham. Nie może pan sobie nawet wyobrazić, jakie on ma serce.
— Tego nie wiem, ale wierzę pani na słowo. Natomiast zdziwił mnie Kosiba swoją inteligencją. Mówi jak zupełnie wykształcony człowiek, co jakoś nie pasuje mi ani do jego wyglądu, ani do nie ukończonej szkółki ludowej, ani do zawodu parobka młynarskiego czy znachora.
— A widzisz! — zawołała Marysia, zwracając się do Leszka.
— Tak, tak — przyznał Leszek. — Wyobraź sobie, Wacku, że Marysia od dawna zwróciła na to uwagę. A ja nawet przeprowadziłem pewną próbę, która potwierdziła nasze przypuszczenia.
— I jakaż to była próba? — zaciekawił się Korczyński.
— Dość naiwna w gruncie rzeczy. Zacząłem z nim rozmawiać, używając wielu słów, których znaczenia nie może znać prosty chłop czy choćby półinteligent.
— No i...?
— Rozumiał wszystko. Mało tego. Kiedyś zastał Marysię nad wierszami Musseta, w oryginale. I zupełnie poprawnie przeczytał całą strofę.
— Dałbym głowę, że nie tylko czytał, lecz i rozumiał — dorzuciła Marysia. Adwokat zamyślił się.
— Tak. To rzeczywiście dziwnie... Zdarzają się jednak takie samouki. Ta teza też mogłaby mi się przydać, gdyby Kosiba zechciał otworzyć usta.
— Jak to?
— No bo milczy uparcie. Nie chciał mi udzielić żadnych informacji. Popadł w jakiś pesymizm, mizantropię, diabli wiedzą co.
— Biedak — westchnęła Marysia. — Myśmy z Leszkiem też byli tym zaskoczeni. Dlatego nie chcieliśmy narzucać się mu powtórnie. Przyjął nas prawie opryskliwie. Nie dziwię mu się zresztą. Tyle przejść...
— To minie, gdy znajdzie się z powrotem na wolności — z przekonaniem powiedział Leszek.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy — zapewnił adwokat.
— Jaki pan dobry! — zawołała Marysia.
— Ja?... Dobry?... Ależ proszę pani! Tu nie ma miejsca na dobroć. Zbijam na tej sprawie pieniądze...
— No, no — zaśmiał się Leszek. — Nie przesadzajmy...
— ...a po wtóre, gdy taki proces wygram, zdobędę jeszcze większą popularność, jeszcze lepszą markę i... więcej forsy.
— Fe — zgorszyła się pani Czyńska — wstydziłby się pan udawać karierowicza.
— O, ja nie udaję. Ja jestem karierowiczem. I wcale się tego nie zapieram. Wprost przeciwnie. Popisuję się tym, ile razy mogę. Jeszcze będąc studentem powiedziałem sobie, że zrobię karierę, i robię ją konsekwentnie. U nas panuje śmieszne, nagminne potępianie karierowiczów. Zrobiono z tej nazwy obraźliwe słowo. A tymczasem co znaczy robienie kariery? Znaczy dążenie do wyzyskania wszelkich atutów, którymi obdarzyły nas natura, środowisko, wychowanie, wykształcenie, do zdyskontowania w życiu swoich uzdolnień, inteligencji, energii, umiejętności obcowania z ludźmi. Kto nie umie wykorzystać posiadanych warunków, ten je marnuje. Jest marnotrawcą i gamoniem. Oczywiście są także nieuczciwi karierowicze, tak samo jak są nieuczciwi bokserzy, używający w walce niedozwolonych ruchów. Ale to już inna sprawa. Ja na przykład najwięcej żywię zaufania do karierowiczów, wiem, że na nich nigdy się nie zawiodę, bo mają ambicję, mają pęd, mają wolę osiągnięcia najlepszych możliwości dla siebie, a zatem i dla sprawy, której służą.
Zaśmiał się i dodał:
— Gdybym był dyktatorem, wszystkie dygnitarskie stanowiska poobsadzałbym karierowiczami.
Pan Czyński potrząsnął głową.
— Rozumowanie pana wydaje mi się zbyt uproszczone, mecenasie.
— A to dlaczego?
— Bo w karierowiczu owa wola pchnięcia własnej kariery jest czasem tak silna, że znalazłszy się w konflikcie z poczuciem obowiązku, musi zwyciężyć.
— Czasem? — podchwycił adwokat. — Zgadzam się z szanownym panem. Ale czyż nie więcej strat ponosimy przez nieudolność i ospałość różnych niedojadów i dobrowolnych pariasów?... Myślę, że dlatego właśnie jesteśmy narodem ludzi biednych, że panuje u nas psychoza pogardy dla wszystkich tych, którzy zdobyli czy to majątek, czy pozycję. Mamy szacunek tylko dla tych, co otrzymywali to wszystko bez żadnej osobistej zasługi i bez żadnego wysiłku, to znaczy drogą spadku.
— Jest pan, widzę, zwolennikiem amerykańskiego kultu dla milionerów.
— W Ameryce nie wszystko jest głupie — uśmiechnął się Korczyński. Pani Eleonora jednak przerwała dyskusję, wracając znowu do sprawy znachora. Potem poproszono do stołu, a wieczorem Korczyński odjechał na stację.
— Sprawia wrażenie człowieka, który nie umie ustępować z drogi — zaopiniowała po jego wyjeździe pani Czyńska.
— O, tak — potwierdził Leszek. — Dlatego też jeżeli chodzi o sprawę, mam najlepsze nadzieje. I sądzę, że trzeba przyśpieszyć odnowienie tego domku w ogródku, w którym ulokujemy Kosibę.
Domek istotnie był już od tygodnia remontowany pod pieczołowitym doglądem obojga narzeczonych, którym nawet do głowy nie przychodziło, że ich praca jest daremna i że przyszłość inaczej ułoży się, niż sobie uplanowali.
Rozdział XIX
Niewielka sala Sądu Apelacyjnego szybko się zapełniła publicznością o dziwnym składzie. Ceglaste kożuchy chłopów z okolic Radoliszek mieszały się z eleganckimi futrami panów z miasta. Sprawa wywołała wielkie zainteresowanie nie tylko w kołach prawniczych, gdzie już od dawna krążyły ekscytujące pogłoski o rewelacyjności obrony przygotowanej przez Korczyńskiego, lecz i w świecie lekarskim wzbudziła sensację, tak ze względu na swoje tło, jak i na fakt, że na rozprawie wystąpić miał w charakterze świadka profesor doktor Dobraniecki, najwybitniejszy chirurg polski, cieszący się powszechnym uznaniem, szacunkiem i sławą.
Wśród obecnych w Sądzie lekarzy nie brakło dawnych wychowanków słynnego profesora, nie było zaś ani jednego, który by z najwyższą ciekawością nie oczekiwał jego opinii o praktykach znachorskich. Jeżeli dziwiono się, to dziwiono się tylko temu, że profesor został powołany do świadczenia przez obronę, nie zaś przez oskarżenie, i dlatego też spodziewano się usłyszeć rzeczy rewelacyjne.
Że tak miało być istotnie, można było wywnioskować i z miny mecenasa Korczyńskiego. Wesoły i rozmowny półsiedział na swoim stole, w rozpiętej todze i z rękami w kieszeniach spodni, gawędząc z paru kolegami z palestry. Obok na stole piętrzyły się stosy akt i notatek, do których jednak nawet nie zaglądał. Musiał tedy materiał opanować wyśmienicie i miał już szczegółowo opracowaną linię obrony.
I rzeczywiście, był pewien siebie, zwłaszcza od wczoraj. Wczoraj wczesnym rankiem przywitał na dworcu profesora Dobranieckiego i odwiózł go do jednej z lecznic prywatnych, gdzie już byli zebrani dawni pacjenci znachora Kosiby. Prawie cały dzień z niedużymi przerwami spędził profesor na ich badaniu, na studiowaniu zdjęć rentgenowskich i na dyktowaniu stenotypistce orzeczeń.