— Czy błagał pana doktora o ratowanie rannej dziewczyny?
— Tak, ale uznałem jej stan za beznadziejny. Zastosowałem tylko zastrzyk na wzmocnienie serca.
— Czy Kosiba prosił pana doktora o pozwolenie skorzystania z pańskich narzędzi chirurgicznych celem operowania rannej?
— Owszem, ale żaden lekarz na moim miejscu nie spełniłby takiej prośby.
— Czy też żaden lekarz nie zechciałby operować umierającej tylko dlatego, że pobieżne oględziny nasunęły mu przypuszczenie, że operacja nie uratuje chorej?
Doktor Pawlicki poczerwieniał.
— Pan nie ma prawa mnie obrażać!
— Uchylam to pytanie — powiedział przewodniczący. Adwokat skinął głową.
— Co skłoniło pana doktora do mniemania, że stan rannej jest beznadziejny?
— To było wgniecenie podstawy czaszki! Puls zanikł niemal zupełnie.
— A wie pan doktor o tym, że znachor Kosiba przeprowadził operację i uratował pacjentkę?
— Wiem.
— Czym to można wyjaśnić? Lekarz wzruszył ramionami.
— Najbardziej zdumiewający wypadek w mojej praktyce. Sądzę, że też stało się to tylko nader dziwnym przypadkiem.
— Czy gdy pan doktor przyjechał do młyna, znachor zakomunikował panu własną diagnozę?
— Tak.
— A była ona zgodna z pańską?
— Tak.
— Czy zatem nie wydaje się panu doktorowi, iż Antoni Kosiba, ustalając trafną diagnozę i pomyślnie przeprowadzając wysoce niebezpieczną operację, wykazał duży talent chirurgiczny?
Lekarz zawahał się.
— Owszem. Lojalnie muszę przyznać, że w wielu wypadkach zastanawiało mnie to.
— Dziękuję. Więcej pytań nie mam. — Adwokat skinął głową i z uśmieszkiem spojrzał na prokuratora.
Z kolei odczytano zeznania kilku świadków oskarżenia z poprzedniej rozprawy, po czym jeden po drugim zjawiali się świadkowie powołani przez obronę. A więc zeznawał stary młynarz, jego syn, państwo Czyńscy, wreszcie cała seria byłych pacjentów Antoniego Kosiby.
Zeznania ich brzmiały niemal identycznie: byłem chory, groziło mi kalectwo, on mnie uratował, o zapłatę nie upominał się. Niektórzy oświadczyli, że jeszcze od znachora otrzymali to i owo, że w całej okolicy wiedziano o jego bezinteresowności. Zaświadczył to i pan Czyński, od którego Kosiba nie przyjął stu złotych, chociaż musiała to być dlań suma znaczna, a zasłużył na nią w zupełności.
Wzruszające były zeznania Prokopa Mielnika, który zakończył je słowami:
— Bóg go do mego domu sprowadził, czyniąc tym wielką łaskę mnie grzesznemu, mojej rodzinie i ludziom sąsiedzkim. A że od Boga on, nie od złego ducha przyszedł, to i stąd wiem, że od pracy, która jest Bogu miła, nigdy się nie uchylał. Mógł ode mnie wszystkiego żądać, mógł bezczynnie za piecem siedzieć, jeść i spać. Ale on nie taki. Do każdej roboty był pierwszy, czy do przemyślnej, czy do czarnej. I tak do końca, aż do sprawy. A człowiek przecie niemłody. Tak ot my prosim wielmożnego Sądu, żeby go uwolnił na chwałę Bogu i na pożytek ludzki.
Siwa głowa starca pochyliła się w niskim pokłonie, prokurator zmarszczył brwi, a wszyscy obecni spojrzeli na oskarżonego.
Antoni Kosiba jednak siedział wciąż obojętny, z opuszczoną głową. Nie słyszał ani zręcznych pytań prokuratora, ani kontrataków obrońcy, ani zeznań świadków. Na chwilę krótką obudził go cichy, drżący głos Marysi.
Podniósł wówczas wzrok i poruszył bezgłośnie wargami, by znowu zapaść w apatię.
— Nic mi nie zostało — myślał — nic mnie nie czeka... Tymczasem przed pulpitem stanął świadek najważniejszy, do którego zeznań mecenas Korczyński największą przywiązywał wagę. Nie tylko on zresztą, zarówno sędziowie, jak i publiczność, oczekiwali jego zjawienia się z napięciem. Miał zabrać głos luminarz nauki, świetny chirurg, a także pierwsza osoba w świecie lekarskim, persona gratissima, niejako reprezentant całego stanu, oficjalny reprezentant, prezes i opiekun.
Kto nie znał go osobiście lub nie widział go nigdy, pomimo to tak właśnie musiał sobie wyobrażać profesora Dobranieckiego. Wysoki, w sile wieku mężczyzna, o nieco zażywnej postawie, o pięknym, orlim profilu i wysokim czole. Z każdego jego ruchu, z brzmienia jego głosu, z pełnego powagi spojrzenia przebijała ta pewność siebie, którą daje tylko poczucie własnej wartości, wartości powszechnie uznanej i udokumentowanej pozycją w życiu.
— Zwróciło się do mnie jako do chirurga — zaczął — kilkanaście osób z prośbą, bym zbadał stan ich zdrowia. Ulegli w swoim czasie różnym poważniejszym urazom, względnie schorzeniom, po czym poddali się zabiegom chirurgicznym, przeprowadzonym przez wiejskiego znachora nazwiskiem Kosiba. Auskultacja i prześwietlenia przy pomocy aparatu Roentgena wykazały, co następuje...
Tu profesor zaczął kolejno wyliczać nazwiska przed chwilą przesłuchanych świadków wraz z opisem uszkodzeń z oceną ich niebezpieczeństwa i z oceną dokonanych zabiegów operacyjnych oraz wyników kuracji. Gęsto padały łacińskie nazwy, lekarskie terminy, fachowe określenia.
— Reasumując — kończył profesor — muszę stwierdzić, że we wszystkich wyżej wymienionych przypadkach operacje przeprowadzone zostały zupełnie prawidłowo, z niewątpliwie gruntowną znajomością anatomii i uchroniły ofiary od śmierci względnie nieusuwalnego kalectwa. Przewodniczący skinął głową.
— A czym pan profesor może wytłumaczyć fakt, że człowiek, nie posiadający żadnego wykształcenia, mógł dokonać tak ryzykownych zabiegów z pomyślnym skutkiem?
— Sam sobie zadawałem to pytanie — odpowiedział profesor Dobraniecki. — Otóż chirurgia jest z natury rzeczy wiedzą empiryczną, opartą na doświadczeniach i obserwacjach tysięcy pokoleń. Początki zabiegów operacyjnych sięgają nader odległych okresów prehistorycznych. Archeologom znane są wykopaliska z epoki brązu, a nawet kamienia łupanego pozwalające stwierdzić, że już wówczas umiano zestawiać złamane kości, przeprowadzać amputacje kończyn itp. Otóż sądzę, że wśród ludności wiejskiej, obeznanej z anatomią zwierząt domowych, mogą się zdarzać wyjątkowo bystrzy obserwatorzy, którzy z czasem przychodzą z pomocą ludziom, nabierając wystarczającej w drobniejszych i mniej skomplikowanych wypadkach praktyki.
— Tu jednak — odezwał się przewodniczący — pan profesor określił większość przypadków jako uszkodzenia skomplikowane i groźne.
— Istotnie, Toteż przyznaję, że byłem zdumiony. Ten znachor musi mieć nie tylko doświadczenie, lecz i wręcz fenomenalny talent... Zamyślił się i dodał:
— ...intuicję... Tak, intuicję chirurgiczną, rzecz bardzo rzadko spotykaną. Osobiście znałem kiedyś jednego tylko chirurga o tak pewnej ręce i o takiej intuicji.
— A co oznacza pewność ręki?
— Pewność ręki?... Przede wszystkim trafne cięcia.
— Dziękuję — powiedział przewodniczący. — Czy strony mają pytania? Prokurator przecząco potrząsnął głową, zaś mecenas Korczyński zawołał:
— Ja mam. Czy pan profesor znalazł u któregoś z badanych przez siebie pacjentów Kosiby ślady zakażenia?
— Nie.
— Dziękuję. Więcej pytań nie mam.
Profesor skłonił się i usiadł w pierwszym rzędzie krzeseł obok państwa Czyńskich. Teraz też po raz pierwszy rzucił okiem na ławę oskarżonych. Zobaczył barczystego, wychudłego brodacza, wyglądającego na lat niespełna sześćdziesiąt.
— Więc taki jest ten znachor — pomyślał. Już chciał odwrócić głowę, gdy zastanowiło go dziwne zachowanie się oskarżonego.
Antoni Kosiba wpatrywał się weń intensywnym i jakby nieprzytomnym wzrokiem. Na jego ustach zjawił się niezrozumiały uśmiech, niepewny i pytający.