Przez salę przeszedł głośny szmer, gdy zaś ucichło, mecenas Korczyński mówił dalej:
— I jeszcze jeden zarzut ciąży na tym oto starcu, na którego życiu nie było dotąd żadnej plamy, na człowieku, któremu bez wahania ufała nawet podejrzliwa policja: popełnił kradzież. Tak. Skusił go połysk precyzyjnych, lśniących narzędzi chirurgicznych i ukradł je. Najpierw wprawdzie próbował wyprosić pożyczenie tych narzędzi, a spotkawszy się z kategoryczną odmową — ukradł. Lecz po cóż to uczynił?... Co tego uczciwego człowieka pchnęło do przestępstwa?... W jakiej sytuacji i z jakich pobudek sięgnął po cudzą własność?...
— Oto w izbie w tej właśnie chwili konała na stole młoda dziewczyna, rozkwitające życie pogrążało się w otchłań śmierci, a on. Antoni Kosiba, wiedział, czuł, rozumiał, że bez tych lśniących narzędzi nie zdoła przyjść ze skuteczną pomocą. Zapytuję: jak miał postąpić Antoni Kosiba?...
Adwokat powiódł rozpłomienionym spojrzeniem po sali.
— Jak miał postąpić?! — zawołał. — Jak postąpiłby każdy z nas na jego miejscu?!... Jedną znajduję tylko na to odpowiedź: — Każdy z nas zrobiłby to samo, co Antoni Kosiba, każdy z nas ukradłby te narzędzia! Każdemu z nas sumienie wskazałoby, że to jest jego obowiązkiem, obowiązkiem moralnym!
Uderzył pięścią w stół i wzburzony umilkł na chwilę.
— W dawnej Austrii — ciągnął — istniał pewien szczególniejszy order wojskowy. Dawany był za czyn dziwny, za nieusłuchanie rozkazu, za złamanie dyscypliny, za bunt przeciw karności. Był to jeden z najwyższych i najrzadziej rozdawanych orderów, lecz stanowił odznaczenie najchlubniejsze. Gdyby sądy polskie rozporządzały prawem rozdawania nie tylko kar, lecz i nagród, taki właśnie order za złamanie prawa powinien by zawisnąć na piersi Antoniego Kosiby, gdy będzie wychodził z tej sali.
— Ponieważ zaś nagroda ta, niestety, nie istnieje, niech mu nagrodą będzie to, że każdy uczciwy człowiek za zaszczyt sobie będzie uważał uściśnięcie tej spracowanej i brudnej ręki, tej najczystszej ręki na świecie.
Korczyński skłonił się i usiadł.
Profesor Dobraniecki nie bez zdziwienia zauważył w jego twarzy i spuszczonych powiekach wyraz wzruszenia. Sam zresztą był wzruszony, jak i publiczność. Jeden z sędziów raz po raz nieznacznie ocierał zgiętym palcem kąciki ust. Drugi siedział z oczyma wbitymi w papiery — Wyrok uniewinniający zdawał się być przesądzony, tym bardziej że prokurator zrezygnował z repliki.
— Oskarżonemu przysługuje prawo głosu — powiedział przewodniczący. Antoni Kosiba nie poruszył się.
— Ma pan prawo ostatniego słowa. — Mecenas Korczyński potrząsnął go za łokieć.
— Ja nic... nie mam do powiedzenia. Wszystko mi jedno...
I usiadł.
Gdyby czyjekolwiek oczy zwróciły się w tej chwili na profesora Dobranieckiego, zdziwiłby się każdy. Profesor zbladł nagle, zrobił ruch, jakby chciał zerwać się z krzesła, i otworzył usta...
Lecz nikt tego nie zauważył. Właśnie wszyscy wstawali, gdyż sędziowie udawali się na naradę. Po ich wyjściu głośne rozmowy wypełniły salę, wiele osób otoczyło Korczyńskiego, winszując mu świetnie przeprowadzonej obrony. Niektórzy wyszli na korytarz, by wypalić papierosa.
Profesor Dobraniecki poszedł za nimi. Drżały mu ręce, gdy wyjmował papierośnicę. Wyszukał pustą ławeczkę w dalszym kącie i ciężko na mą opadł.
Tak. Poznał go, wiedział teraz na pewno: znachor Antoni Kosiba był kiedyś profesorem Rafałem Wilczurem.
— Ten głos!
O, nigdy nie zapomniał tego głosu. Latami przecie wsłuchiwał się w jego brzmienie. Najpierw jako młody student medycyny, później jako asystent, wreszcie jako początkujący lekarz, przygarnięty przez wielkiego uczonego... Jakże mógł nie poznać tych rysów od razu! Jakże mógł nie widzieć ich pod tym szpakowatym zarostem!
Ba! Jakimż głupcem był już wcześniej, gdy jeszcze nie widział Antoniego Kosiby, gdy tylko zdumiony oglądał ślady pooperacyjne na jego pacjentach! Pojąć nie mógł, by wiejski znachor tak genialnie umiał dokonywać tak złożonych zabiegów, przed którymi zawahałby się on sam, profesor Dobraniecki!
— Powinien był od razu poznać w tym jego rękę! Cóż za głupiec ze mnie! A miał przecie i inne poszlaki w tym kierunku. Między badanymi znajdowała się ta panienka operowana na wgniecenie podstawy czaszki. Dobranieckiego wprawdzie zastanowiło jej nazwisko: — Wilczurówna, ale w pośpiechu nie pomyślał o wypytaniu dziewczyny. Nazwisko to zresztą było dość częste, sam miał kilku pacjentów Wilczurów. Jednak należało zastanowić się. Wiek tej Wilczurówny zdaje się odpowiadałby wiekowi córki profesora Wilczura... Gdy zniknęła wraz z matką z warszawskiego horyzontu, miała lat... siedem. Tak, to jasne...
— To nie mogło być przypadkowe! Znachor Kosiba... i ona...
Profesor odrzucił nie zapalonego papierosa i przetarł czoło. Było wilgotne.
— Więc nie umarł, więc nie został zabity!
Ukrył się tu na kresach w przebraniu chłopskim i pod cudzym nazwiskiem, ukrył się razem z córką, lecz dlaczego jej nazwiska również nie zmienił?... Dlaczego ojciec i córka udawali tu obcych względem siebie ludzi?...
Teraz przypomniał sobie słowa wypowiedziane doń przez tę panienkę podczas badania:
— Stryjcio Antoni okazał mi więcej poświęcenia, niż tego można byłoby oczekiwać od prawdziwego stryja.
Po co ta komedia?... No, i jej ojciec! Wystarczyłoby przecie, by wstał i powiedział:
— Miałem prawo operować i leczyć. Nie jestem znachorem Kosiba. Jestem profesorem Rafałem Wilczurem. Byłby wolny.
— Więc dlaczego tak kurczowo trzyma się swej fałszywej skóry? Mógł ujawnić swoje prawdziwe nazwisko już w pierwszej instancji, a wolał przyjąć wyrok skazujący na trzy lata.
Gdyby profesor Dobraniecki nie znał tak dobrze swego dawnego szefa i nauczyciela, jak go znał, pomyślałby może, iż do ukrywania się skłoniło Wilczura jakieś popełnione przestępstwo czy zbrodnia. Ale i teraz wzruszyłby tylko ramionami, gdyby mu ktoś podobną myśl podsunął.
Nie, tu musiała kryć się jakaś głębsza tajemnica.
Jak żywe obudziły się w pamięci owe dni, pierwsze dni po zniknięciu profesora. Czyżby rzekoma ucieczka pani Beaty z córką i zaginięcie później profesora Rafała było ukartowaną komedią?... Jakież były tedy jej motywy?... Zostawili swoje bogactwo, swoją pozycję, jego sławę — wszystko. I uciekli, ale w jakim celu?
Pozytywny umysł Dobranieckiego nie znosił żadnego tłumaczenia, którego nie dałoby się ugruntować jakimikolwiek logicznymi przesłankami, którego nie wyjaśniałyby normalne, ludzkie pobudki działania.
Teraz jednak nie miał czasu na rozwiązywanie zagadek. Lada chwila wyrok będzie ogłoszony. Oczywiście będzie to wyrok uniewinniający, ale może być i skazujący.
— Moim obowiązkiem jest natychmiast zawiadomić adwokata i zażądać wznowienia rozprawy, by zeznać, kogo poznałem w znachorze Kosibie. Dobraniecki przygryzł wargi i powtórzył:
— Tak, to mój obowiązek.
Nie poruszył się jednak. Zbyt szybko tłoczyły się myśli, zbyt gwałtownie narastały w wyobraźni następstwa.
Przed powzięciem decyzji należało trzeźwo i gruntownie wszystko posegregować, przefiltrować, ułożyć... No, i przewidzieć konsekwencje. Nie lubił, nie umiał działać na ślepo pod wpływem impulsów.
— Przede wszystkim opanować się — mruknął do siebie z taką intonacją, jakiej używał do poskramiania nerwowych pacjentów.
Wyjął papierosa, uważnie go zapalił. Stwierdził, że tytoń jest zbytnio wyschnięty, że dziś mniej wypalił papierosów niż zwykle i że należałoby ograniczyć się w ogóle do dwudziestu sztuk dziennie. Te proste czynności i uboczne refleksje przyczyniły się do przywrócenia mu równowagi, a skutek był natychmiastowy: oto przypomniał sobie szczegół niezmiernie ważny, szczegół, którego dotychczas nie brał w rachubę, a który z gruntu zmieniał sytuację. Przecie znachor Kosiba podczas rozprawy uśmiechał się doń, najwyraźniej uśmiechał się!