— Nie potrzebne mi pieniądze. — Wzruszył ramionami. — Ja i tak głodu nie cierpię, a nie mam dla kogo zbierać.
— A to twoja wina.
— Niby co?
— Że nie masz dla kogo. Powinieneś mieć swoją babę. I dzieci.
— Stary już jestem — mruknął wymijająco. Zonia wyszczerzyła zęby.
— Taki ty i stary. Niejedna poszłaby za ciebie.
— Obejdzie się.
— Ja sama poszłabym. Prawdę mówię. Poszłabym. Antoni prędko odwrócił się od niej i mruknął:
— Zostaw te głupstwa.
— A dlaczego głupstwa?... Nie bój się. Miesiąc nie minie, żeby kto do mnie nie swatał się. Już taka ostatnia nie jestem, choć wdowa. W zeszłą niedzielę sam widziałeś, przyjechali z Wickunów stary Baran i sadownik Siwek. Chcieli mnie dla młodego Miszczonka. A ja nic, choć on i młodszy ode mnie i całą włókę po ojcu dostanie. A ja nic. Nie takiego ja chcę męża. A za ciebie pójdę i tylko słowo powiedz. I żebyś wiedział, że sam Prokop radby...
— Nie mnie żenić się, Zoniu...
— Nie podobam się tobie?
— Co tam podobanie. Żadna mi się nie podoba, bo ja nie do żeniaczki.
— Niby dlaczego?
— A ot, tak.
— Baba ci potrzebna. Może nie?
— A nie.
— No, to niech cię cholera weźmie! — wybuchła niespodziewanie Zonia. — Żebyś na górce stał i słońca nie baczył! Żeby cię trasca mordowała! Żebyś w wodzie siedział i pić chciał! Widzisz go! Takiś nieużyty?... Takiś zawzięty?... Dobrze, dobrze! Popamiętam to sobie! Tfu!
I wylatywała czerwona z gniewu, trzaskając drzwiami. Ale nazajutrz nic w niej gniewu nie zostawało. Znowu pieczołowicie dolewała mu zupy, herbatę nalewała mocniejszą niż innym i szczerzyła równe, białe zęby.
Poza Zonia nikt z rodziny młynarza do Antoni owej przybudówki nie zaglądał, wyłączywszy oczywiście małą Natalkę. Natalka dzień i noc siedziałaby tu, gdyby tylko mogła. Przywiązała się bardzo do Antoniego. Któregoś dnia powiedziała mu:
— Ciotka Zonia coraz więcej się stroi. Wczoraj na jarmarku czerwoną bluzkę kupiła. I mydło pachnące kupiła. I trzewiki na takich wysokich obcasach...
— To i dobrze.
— Ale ja wiem, dlaczego ona się stroi.
— Bo baba, a baby lubią stroić się.
— Nie — Natalka potrząsnęła głową. — Ona dlatego, że chce z tobą żenić się.
— Nie gadaj byle czego — ofuknął ją.
— To nie ja, ale Witalis mówił. I babcia też.
— Głupstwa mówili. Dziewczynka klasnęła w ręce.
— Prawda?... Prawda?...
— No pewno, że głupstwa, a ty czego się cieszysz?
— Bo ja wiem, dlaczego ty nie. chcesz ciotki Zoni. Ty ożenisz się ze mną, jak dorosnę.
— Na pewno, na pewno. — Pogładził ją po włosach i uśmiechnął się.
— Ożenisz się?
— Tylko dorośnij.
Z nią jedną lubił rozmawiać i tylko do niej uśmiechał się czasami. Polubił Natalkę serdecznie. Toteż ilekroć zdarzały się jej ataki padaczki, martwił się bardzo i obiecywał sobie zaraz na wiosnę wybrać się do lasu na poszukiwanie tych ziół, które mogły ją wyleczyć. W całej okolicy, gdzie na sprzedaż albo na własny użytek ludzie zbierali rumianek, walerianę, miętę, kwiat lipowy, wrotycz, bielinę, sporysz, liście brzozowe, główki maku samosiejki, dzięgiel, piołun, babkę, wilcze jagody, cząbry, czarną różę i rozmaite inne zioła, o to jedno nie mógł się dopytać. Nazwy jego ani rusz przypomnieć sobie nie mógł, a chociaż opisywał, jak to ziele o małych, ostrych Usteczkach wygląda, nikt go objaśnić ani o nazwie, ani o tym, czy w tutejszych lasach się znajdzie, nie umiał.
Pewnego razu wybrał się nawet do apteki w Radoliszkach w nadziei, że tam dostanie. Aptekarz jednak, zniecierpliwiony długimi objaśnieniami i tym, że sam takiego ziela nie zna, wyprosił Antoniego za drzwi. Wypraszał zaś tym chętniej, że im więcej w pobliżu miasteczka gnieździło się znachorów, tym mniejszy był obrót w aptece. Powodzenie, jakim cieszył się znachor w pobliskim młynie, zarówno miejscowemu lekarzowi, doktorowi Pawlickiemu, jak i aptekarzowi, było solą w oku. Powodzenie zaś miało już zbyt wielki rozgłos, by nie odbierało im pacjentów nawet z samego miasteczka.
Kiedy podczas marcowych roztopów ludzie więcej zaczęli chorować, a doktorowi Pawlickiemu nie przybywało pacjentów, po naradzie z aptekarzem postanowił działać. Napisał obszerne doniesienie do starosty i do lekarza powiatowego, uskarżając się na wzmagającą się plagę znachorów, i prosił o urzędowe wdrożenie kroków celem itd. Urzędowanie jednak szło wolnym trybem i odpowiedź nie przychodziła. Tymczasem zaś zaszedł wypadek, który doprowadził doktora Pawlickiego do furii. Mianowicie któregoś dnia przysłano po niego konie z Kluczowa. Dziedzic Kluczewa, pan Kijakowicz, cierpiał na kamienie nerkowe i często wzywał lekarza. Bryczka z Kluczewa zjawiała się zwykle najwcześniejszym rankiem. Było to skutkiem ustalonych przyczyn. Pan Kijakowicz wieczorem miał sąsiadów na brydżu, nic umiał powstrzymać się od wypicia paru kieliszków, w nocy, jak amen w pacierzu, przychodził atak, o świcie zaś stangret Ignacy wyruszał parą najszybszych kasztanów po pana doktora.
Tym razem zjawił się dopiero po południu. Toteż doktor Pawlicki, usadowiwszy się już w bryczce, zaczął rozpytywać, co zaszło. Poczciwy Ignacy, nie zdając sobie widocznie sprawy z tego, co mówi i do kogo, albo pragnąc umyślnie sprawić doktorowi, zawsze zapominającemu o napiwkach, przykrość — wszystko opowiedział szczerze. Okazało się, że wysłano go jak zwykle świtaniem, ale nie po pana doktora, tylko po owego znachora, Antoniego Kosibę, co u Mielnika pod miasteczkiem mieszka.
— Jak to? — żachnął się doktor. — Wysłano was po znachora?
— Po znachora.
— Widać panu Kijakowiczowi pilno na tamten świat.
— Pilno to mu niepilno. Bo powiadają, że ten znachor, jak kogo leczy, to jakby ręką odjął. Lekarz wybuchnął:
— Co za ciemnota! Co za ciemnota! Czyż nie rozumiecie, że zwykły dureń, który nie tylko o medycynie, lecz nawet o anatomii nie może mieć pojęcia, to niebezpieczeństwo dla ludzkiego życia?
— Ja tam rozumiem — bąknął stangret.
— Zaraz wam wytłumaczę. Przypuśćmy, że wam najlepszy koń zachoruje. To do kogo pójdziecie? Do weterynarza czy do pierwszego lepszego głupca, co nie odróżni, gdzie u konia ogon, a gdzie głowa?
Ignacy zaśmiał się.
— Kto by tam nie odróżnił... A po co ja mam przypuścić do tego, żeby mi koń zachorował?... Jeżeli człowiek o konia dba, a koń dobry, to po cóż mam przypuścić do choroby, na psa urok.
Doktor Pawlicki machnął ręką, po chwili jednak odezwał się znowu:
— A widzicie, samiście mieli dość rozsądku, żeście mc jeździli po tego znachora, tylko po mnie.
— A co miałem robić? Jakbym z pustą bryczką przyjechał, to pan dziedzic dałby mi po mordzie. Toteż biorę na rozsądek i myślę: tamten nie chce, to pojadę po pana doktora.
— Kto nie chce?
— A ten... znachor od Mielnika.
— Jak to nie chce?
— Bo on nie chciał. Ja, powiada, czasu nie mam po waszych dziedzicach jeździć, powiada. To nie widzisz, powiada, ile ludzi chorych czeka? — Tak mówi, a ja patrzę, rzeczywiście narodu kupa. Niczym na rynku w czwartek. To ja do niego, że dziedzic, mówię, zapłaci ci więcej, jak one wszystkie tu zebrane, tylko, wiadomo, żeby mu pomógł. To on powiada: Jak dziedzic jest chory, to niech przyjedzie jak inni. A pieniędzy nie potrzebuję... Co miałem robić?... Zawróciłem i koniec. Sam przecie wiem, że on pieniędzy nie bierze.
— Ale produkty bierze — zawołał Pawlicki.
— Nie, produktów też nie bierze! Ot, masło, jajka czy kiełbasy. Nic jest chytry.
Lekarz zacisnął szczęki. Przybywszy do majątku, nie robił nawet wyrzutów panu Kijakowiczowi, ale w powrotnej drodze kazał Ignacemu zboczyć do młyna.
Przed młynem, a raczej na dziedzińcu, koło przybudówki stało kilkanaście furmanek. Wyprzężone konie flegmatycznie skubały siano. Na wozach leżeli chorzy. Siedmiu czy ośmiu chłopów siedziało na belkach pod chlewem, paląc papierosy.
— Gdzie jest ten... znachor? — zawołał doktor Pawlicki. Jeden z chłopów wstał i wskazał ręką drzwi.
— W izbie, panoczku!...
Lekarz wyskoczył z bryczki i pchnął drzwi. Już w sionce uderzył go przykry zapach juchtowej skóry, dziegciu i kiszonej kapusty. W izbie zaduch był nie do zniesienia. Stosy rupieci i brud pokrywający podłogę, szyby w oknach i wszystkie sprzęty... Nie zawiodło to przewidywań lekarza. Pod ścianą siedziała baba z wyraźnymi objawami żółtaczki. Ogromny, barczysty brodacz o siwiejącym uwłosieniu stał pochylony nad stołem i mieszał jakieś suszone zioła na brudnej chustce.
— To wy jesteście znachor? — ostrym tonem zapytał doktor Pawlicki.
— Ja jestem robotnik we młynie — odpowiedział krótko Antoni, rzuciwszy niechętne spojrzenie na przybysza.
— Ale ośmielacie się leczyć! Trujecie ludzi! Czy wiecie, że za to jest kryminał?!
— Czego pan chce i kto pan taki? — spokojnie zapytał znachor.
— Jestem lekarzem, doktorem medycyny, i nic wyobrażajcie sobie, że będę przez palce patrzeć na to, jak wy zatruwacie ludność.
Znachor skończył z ziołami, zawiązał je w chustce i podając tobołek kobiecie powiedział:
— Dwie szczypty na kwartę wody, tak jak mówiłem. I pić gorące. Na czczo połowę i wieczorem połowę. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— To i z Bogiem.
Babina podziękowała i stękając wyszła. Znachor usiadł na ławie i zwrócił się do lekarza:
— Kogóż to ja otrułem, panie?
— Wszystkich trujecie!
— Nieprawda, panie. Ani jeden nie umarł.
— Nie umarł? Ale umrze! Powoli zatruwacie ich organizmy. To jest zbrodnia! Rozumiecie? Zbrodnia! I ja do tego nic dopuszczę! Nie mam prawa tego tolerować. W takim brudzie, w takim smrodzie! Na samych waszych rękach jest więcej zarazków niż w szpitalu zakaźnym!
Obejrzał się ze wstrętem.
— Pamiętajcie, co wam zapowiadam: jeżeli nie zaprzestaniecie waszej zbrodniczej praktyki, wsadzą was do więzienia! Znachor nieznacznie wzruszył ramionami.
— Cóż na to poradzę! Ja nic złego nie robię. A więzienie? Cóż, więzienie też jest dla ludzi, nie dla psów. Ale niech pan doktor na mnie się nie gniewa.
— Ja was tylko ostrzegam! I radzę zaprzestać. Radzę!
Pogroził mu palcem i wyszedł. Z rozkoszą odetchnął świeżym powietrzem. Ignacy z kozła rzucił w jego stronę ironiczne spojrzenie. Doktor Pawlicki już się usadowił na bryczce, gdy na progu młyna zobaczył Wasila, swego dawnego pacjenta. Wasil musiał nań czekać, bo ukłonił się i podszedł do bryczki.