Inni też zaczęli się rozchodzić, nic nie mówiąc i o nic nie pytając. Nazajutrz jednak w całych Radoliszkach wrzało jak w ulu. Po sumie przed kościołem nie było innych tematów rozmowy. Wszyscy znali już dokładnie przyczyny i przebieg zajścia. Ogólnie przyznawano rację Sobkowi i cieszono się z poskromienia Zenona. Z drugiej jednak strony potępienie skierowało się ku Marysi. Raz, że to przez nią, a dwa, że przesiadywanie młodego Czyńskiego w sklepie bądź co bądź niedobrze świadczy o moralności młodej panienki.
Poza tym wprost nie uchodziło, by o jakąś tam przybłędę, o dziewczynę sklepową bili się publicznie ludzie z miasteczkowego towarzystwa, urzędnik i syn bogatej, szanowanej rodziny.
Powszechnie interesowano się, jak zareaguje właśnie rodzina Wojdyłłów. Nagabywano, i to nawet od niechcenia braci Zenona, lecz ci wzruszali tylko ramionami.
— Nie nasza sprawa. Ojciec wróci, sam będzie wiedział.
Starego Mosterdzieja istotnie nie było w Radoliszkach. Wyjechał po zakupy do wileńskich garbarzy.
Marysia o pobiciu Zenona dowiedziała się wczesnym rankiem. Przybiegły dwie sąsiadki i opowiedziały wszystko z detalami. O ile pani Szkopkowa przyjęła wiadomość z zadowoleniem, jako Boską karę na Zenona za porzucenie świętego stanu kapłańskiego, o tyle Marysia wręcz przeraziła się. Robiła sobie gorzkie wyrzuty za niepotrzebną gadatliwość. Po co skarżyła się temu zacnemu panu Sobkowi! Naraziła go na takie przykrości. Bóg wie, co za następstwa pociągnie to za sobą. Stary Wojdyłło nie daruje pobicia syna. Pewno podadzą sprawę do sądu, pewno złożą skargę w dyrekcji poczt. Za swoją szlachetność może pan Sobek zapłacić utratą posady...
Niewątpliwie czuła doń wdzięczność, ale i żal czuła do niego. Poświęcił się dla niej, narażał się, dobrowolnie wmieszał siebie w to obrzydliwe plotkarstwo, które będzie teraz długo jego nazwiskiem gęby sobie wycierać. I dzięki temu wszystkiemu stał się jej, Marysi, wierzycielem. Choćby i słowa o tym nie bąknął, każde jego spojrzenie będzie jej mówić:
— Stanąłem w obronie twego honoru, twojej czci i dobrej sławy, czyż nie należy mi się za to zapłata?
I jeszcze jedno. Z przyczyny całej awantury, Marysia dokładnie zdawała sobie sprawę, wezmą ją na języki i zatrują jej życie.
Nie kłamała też, że głowa ją boli, gdy wymawiała się od pójścia na sumę. Rzeczywiście, czuła się chora, nieszczęśliwa, roztrzęsiona. Przez całą niedzielę nie wyszła z domu, popłakując i rozmyślając nad tym, co teraz będzie. Gdybyż mogła uciec stąd, wyjechać najdalej. Bodaj do Wilna. Wzięłaby każdą robotę, zostałaby służącą... Na podróż jednak nie miała pieniędzy, a nie łudziła się, by pani Szkopkowa zechciała jej pożyczyć. Ani pani Szkopkowa, ani nikt w miasteczku. Chyba... chyba...
I tu przyszedł jej na myśl znachor z młyna. Stryjcio Antoni na pewno nie odmówiłby jej niczego. Oto jeden człowiek, jedyny człowiek, jaki jej na świecie pozostał.
Zaczęła gorączkowo obmyślać plan działania. Wieczorem, gdy się zrobi ciemno, przejdzie tyłami ogrodów do tartaku... A stamtąd do młyna. Gdzieś po drodze wynajmie furmankę i na ranek będzie już na stacji. Stamtąd napisze list do pani Szkopkowej... I do niego, do pana Leszka.
Serce Marysi ścisnęło się. A co będzie, jeśli on nie zechce przyjechać do Wilna?...
I od razu wszystkie projekty upadły.
Nie, stokroć wolała narażać się tu codziennie na obmowę, na szyderstwa, na plotki, nawet na wstyd, niż wyrzec się możności widywania jego oczu i ust, i włosów, słuchania jego niskiego, drogiego głosu, dotyku jego mocnych, pięknych rąk.
— Niech się dzieje, co chce — zdecydowała się.
Było jeszcze jedno wyjście: zwierzyć się mu ze wszystkiego. Jest przecie od niej znacznie mądrzejszy i na pewno znajdzie najlepszy sposób.
Na to jednak nie zdobyłaby się nigdy. Wiedziała, że nikt w miasteczku nie ośmieli się mu opowiedzieć o przyczynie zajścia między panem Sobkiem i synem Wojdyłły. Zresztą pan Leszek z nikim tu nie wdawał się w rozmowy. Gdyby jednak dowiedział się o awanturze, gotów by nabrać podejrzeń, że pan Sobek miał jakieś prawo do występowania w obronie Marysi, a wówczas...
— Nie, nic mu nie powiem, nic! — postanowiła. — Tak będzie najrozsądniej.
Z rana szła z domu do sklepu z głową opuszczoną i tak prędko, jakby ją goniono. Odetchnęła dopiero wówczas, gdy znalazła się w środku. Przejrzała się w lusterku i ze zmartwieniem stwierdziła, że dwie nieprzespane noce i ostatnie przeżycia zostawiły ślady. Blada była, a oczy miała podkrążone. To ją do reszty wytrąciło z równowagi.
— Gdy zobaczy, jak zbrzydłam — myślała — zniechęci się do mnie. Byłoby już lepiej, żeby nie przyjechał.
Mijała godzina za godziną i Marysia niepokoiła się coraz bardziej.
— W złą chwilę pomyślałam, żeby nie przyjechał! — robiła sobie wyrzuty. W kościele dzwonili już na południe, gdy ujrzała konie z Ludwikowa. Pana Leszka jednak w bryczce nie było. Stangret ziewając siedział na koźle. Gruba pani Michalewska, gospodyni z Ludwikowa, wysiadła i poszła załatwić sprawunki. Marysia miała wielką ochotę pobiec do bryczki i zapytać o pana Leszka, zdołała się jednak pohamować i postąpiła rozsądnie, gdyż nie minęła godzina, a rozległ się na ulicy warkot motocykla.
Omal nie rozpłakała się ze szczęścia. Pan Leszek jednak nie spostrzegł ani jej bladości, ani łez w oczach. Wpadł jak huragan, w mazurowym tempie, wybił kilka hołubców i zawołał:
— Wiwat genialny mechanik! Niech żyje! Złóż mi gratulacje, Marysieńko! Myślałem już, że mię diabli na tym upale wezmą, ale zawziąłem się!
Zaczął opowiadać, jak mu się motocykl w drodze zepsuł i z jakim trudem sam naprawił uszkodzenie, chociaż mógł zabrać się bryczką z .panią Michalewska. Był tak z siebie kontent, że aż promieniał.
— Nie ma złej drogi do swej niebogi! — wykrzykiwał.
— Ale się pan wysmarował, panie Leszku! Zaraz dam panu wody. Nalewała ją właśnie do miednicy, gdy weszła pani Szkopkowa z obiadem. Obrzuciła ich karcącym spojrzeniem, nic wszakże nie powiedziała.
— Pan Czyński musiał naprawiać swoją maszynę — objaśniła Marysia. — I chciał się umyć, bo zawalał się smarami.
— Nie nachlapię tu pani zanadto — dodał Czyński.
— Nie szkodzi — sucho odpowiedziała pani Szkopkowa i wyszła. Inżynier nie przejął się bynajmniej oschłością właścicielki sklepu. Z humorem tłumaczył Marysi, na czym polegał defekt motoru i jak sobie dowcipnie poradził z reperacją. Stopniowo i dziewczyna odzyskała swobodę.
— Jak ty ślicznie się śmiejesz! — powtarzał Czyński.
— Zwyczajnie.
— Właśnie że niezwyczajnie! Przysięgam ci, Marysieńko, że jesteś pod każdym, absolutnie pod każdym względem nadzwyczajna. A jeżeli chodzi o śmiech... każdy śmieje się inaczej.
Tu zaczął dawać próbki śmiechu różnych osób. Robił to tak komicznie, takie miny przy tym wyprawiał, że umarłego by rozruszał. Najlepiej i najdłużej naśladował grubą gosposię, panią Michalewską.
Nie wiedział, że w tej właśnie chwili pani Michalewską bliższa była płaczu niż śmiechu, i to z jego powodu.
Już gdy windowała się do bryczki, stangret zauważył, że gospodyni dostała purpurowych wypieków, tak jakby przed chwilą odeszła od smażenia konfitur. Przez całą drogę słyszał, jak mamrotała mu coś za plecami, wzdychała i pojękiwała.
— Coś musiało się stać — miarkował.
Jakoż i stało się. W miasteczku pani Michalewską dowiedziała się tak strasznych rzeczy, że wprost nie chciała im wierzyć i nie uwierzyłaby, gdyby nie świadectwo kilku osób i gdyby nie to, że na własne oczy zobaczyła, gdzie pan Leszek postawił motocykl i gdzie siedział już bite dwie godziny.
Para małych, lecz dobrze wypasionych kasztanów szła dziarskim kłusem, lecz pani Michalewskiej zdawało się, że bryczka ledwie się porusza. Wciąż wyglądała przed siebie, obliczając, ile to kilometrów zostało do Ludwikowa.
Wreszcie za lasem otworzył się szeroki widok. Pola łagodną pochyłością zniżały się do widocznej na horyzoncie niebieskiej smugi jeziora. Nad jeziorem ustawione w symetryczne rzędy małe kubiki budynków z czerwonej cegły i kominy. Na wzgórzu w pękach zieleni bielił się wysoki, smukły pałac, uchodzący w całym powiecie za ósmy cud, jeżeli nie świata, to przynajmniej kresów północno — wschodnich. Jedna jedyna pani Michalewską nie podzielała tych zachwytów. Wolała dawny, drewniany, lecz większy i przytulniejszy od nowego dwór, w którym się urodziła, wychowała i pracowała od dziecka.
Nie umiała też przebaczyć swemu chlebodawcy i rówieśnikowi, staremu panu Czyńskiemu, że zamiast odbudować dokładnie spalony podczas inwazji dom, kazał wznieść nowoczesny, i do tego dwupiętrowy pałac, jakby zależało mu na tym, by stare nogi gospodyni miały jak najwięcej schodów do włażenia i złażenia.
I teraz, chociaż pochłonięta innymi myślami, pani Michalewską poświęciła jedno sieknięcie tej niedorzecznej innowacji, do której pomimo upływu kilkunastu lat nie umiała się przyzwyczaić.
Minąwszy wjazdową bramę bryczka skręciła w boczną aleję parku i zatrzymała się przed służbowym wejściem. Pani Michalewską zbyt była podniecona, by osobiście zająć się wyładowaniem i umieszczeniem w spiżarni przywiezionych zapasów. Niczym lokomotywa pośpiesznego pociągu przewaliła przez kuchnię, kredensowy i jadalnię sapiąc może nawet bardziej, niż wymagało tego zmęczenie i rozwijana szybkość.
Wiedziała, gdzie o tej porze znajdzie państwa Czyńskich, i nie omyliła się. Byli na północnym tarasie. Pani Eleonora, sztywna i wyprostowana w swoim gorsecie, siedziała na twardym, niewyściełanym krześle (innych nie uznawała) i zagłębiona była w wielkich księgach fabrycznych. Za nią stał buchalter, pan Słupek, z miną nieszczęśnika, którego za chwilę wezmą na tortury. Jego łysa głowa, podobna do wielkiej, różowej purchawki, pokryta była gęstymi kropelkami potu. W drugim końcu tarasu, w wielkim, trzcinowym fotelu siedział pan Stanisław Czyński, obłożony nieprawdopodobnymi stosami gazet.
Pani Michalewską stanęła na środku bez słowa, jak posąg grozy.
Pan Czyński opuścił niżej okulary i zapytał:
— O co chodzi, Michalesiu? — Nieszczęście! — jęknęła.
— Cytryn nie ma?
— Ach, co tam cytryny!... Kom — pro — mi — tac — ja!
— Co się stało? — spokojnie, lecz już z większym zainteresowaniem zapytał pan Czyński, odkładając gazetę.