Выбрать главу

— Jakiś ty dobry, stryjciu Antoni, jaki dobry. — Marysia z wolna uspokajała się. — Chyba i ojciec rodzony nie może być lepszy... Czym ja sobie na to zasłużyłam?...

— Czym? — Znachor zamyślił się. — A któż to może wiedzieć? A czym ja zasłużyłem, że ot tak tulisz się do mnie, gołąbko moja, że moje stare serce, co już tylko z nawyku, nie z potrzeby biło, rozgrzałaś niczym słońce... Bóg jeden wie, a ja choć nie wiem, dziękuję Mu za to i dziękować nie przestanę do śmierci...

Przed sklepem zatrzymała się bryczka i po chwili wszedł jakiś pan. Kupował papier kolorowy na lampiony, pewno na zbliżające się dożynki. Wybierał długo, targował się i narzekał na wysokie ceny.

Gdy wreszcie wyszedł z paczkami, znachor powiedział:

— A czy pozwolisz, gołąbeczko, że szczerze powiem, co myślę?

— Proszę o to. — Uśmiechnęła się nie bez obawy, że po takim wstępie nie usłyszy rzeczy przyjemnych.

I nie myliła się: znachor zaczął mówić o panu Leszku.

— Przez niego te wszystkie kłopoty i zmartwienia. Co tobie po nim, gołąbeczko?... Nie mówię, żeby był niedobry czy szkodliwy, z oczu mu nawet niezgorzej patrzy, ale to młodzik jeszcze, nie ma swego zastanowienia, pędziwiatr. Nieraz patrzyłem na niego, nie raz i nie dziesięć widziałem, jak tu zachodził i przesiadywał... A i ludzie opowiadali... A że to młody i lekki, to i nie dziw, że go i podejrzewają o niepiękne zamiary. Ja sam, Bóg mi świadkiem, nie wierzę! Głowę dałbym, że wszystko, co gadają, to psie szczekanie. Ale widzisz, gołąbeczko, po co mają gadać?... Języków nie zwiążesz, oczu ludziom nie zakryjesz. Patrzą i gadają. — A tobie, panieneczko, co z tych umizgów? Tylko niebezpieczeństwo. Młoda jesteś, niedoświadczona, łatwo uwierzysz w każde obietnice.

— On mi nigdy nic nie obiecuje — przerwała Marysia, zaróżowiona i zdetonowana.

— Nie obiecuje?... Więc czego chce?... Pamiętaj, że on wielki pan, bogaty, światowy. Co ty dla niego?... Ot, zabawka. A serce przyzwyczai się. Ot i teraz: nie ma go — JUŻ ci ciężko.

— To z innego powodu...

— Może z innego, a może i z tego. — Łagodnie kiwnął głową. — Ożenić się z tobą przecie nie ożeni się. Więc po co?... Marysia spuściła oczy.

— Ja o tym też wcale nie myślałam. Po prostu przyjemnie z nim się rozmawia. On dużo podróżował, dużo widział. Ładnie opowiada...

— To niech opowiada innym. Dlaczegóż ciebie sobie upatrzył? — Bo... on mówi, że... mu się podobam.

— Jeszcze byś się nie podobała. Ślepy nie jest.

— Nie sądziłam, że i ty, stryjciu Antoni, będziesz dopatrywał się tu czegoś złego. Znachor zasłonił się rękami.

— Uchowaj, Boże! Nie złe to, ale niepotrzebne. I tobie u ludzi szkodzi, i zamieszanie z tego wynika, a korzyści dla nikogo nie ma żadnej. Nie mówię ja na niego. Nie. Ale gdyby był całkiem porządny, nie narażałby cię, gołąbko, na obmowę, nie zawracałby ci główki, nie siedziałby tu kamieniem.

— Przecież... przecież nie mogę go wypraszać — próbowała bronić się Marysia.

— I nie trzeba. Chcesz dobrej rady posłuchać, szczerej rady, to posłuchasz i nie będziesz wdawać się z nim w gawędy. To i przestanie cię nachodzić. Nie zechcesz, to już na to nic nie poradzę.

Marysia zamyśliła się głęboko. Doskonale rozumiała, że rada znachora jest i życzliwa, i jakże bardzo słuszna. Ostatecznie tak czy owak, wcześniej czy później, jej znajomość z panem Leszkiem musiałaby się skończyć. Albo mu nowy kaprys przyjdzie, albo się ożeni. I koniec. Przeciąganie tego oczywiście do niczego nie doprowadzi. Im dłużej to będzie trwało, tym ciężej jej będzie rozstać się z nim, tym boleśniejsza będzie tęsknota. Oto zaledwie kilka dni go nie było, a już życie stało się męczarnią... Lecz z drugiej strony, czyż nie wolałaby całymi latami rozpaczy zapłacić za parę miesięcy szczęścia widywania go, wpatrywania się w jego oczy, słuchani a jego głosu?...

Wspomnienie o najkrótszym szczęściu zostanie w duszy na zawsze, do śmierci. Czyż wolno wyrzekać się tego skarbu? Czyż lepiej zeń zrezygnować Ze strachu przed cierpieniem i żyć już tylko jałową, beztreściwą pustką?...

Znachor jest dobry i mądry, ale czy nie myli się w tym wypadku?

— Zastanowię się nad twoją radą, stryjciu Antoni — powiedziała wreszcie poważnym tonem.

— Zastanowię się, choć może to i niepotrzebne, bo on pewno już nie przyjedzie tu więcej.

I rzeczywiście mijały dni, a młodego Czyńskiego nikt nie widział w miasteczku ani w okolicy.

Tymczasem aż wrzało tu od plotek. Surowy postępek starego Mosterdzieja potępiany był przez jednych, chwalony przez drugich. Wszystkie sądy zgadzały się jednak w dwóch punktach: pierwszym było przeświadczenie, że Zenon Wojdyłło źle skończy, drugim przekonanie, że winowajczynią jest Marysia.

Nawet ci, co dawniej serdecznie ją witali, starali się teraz przejść obok udając, że jej nie widzą. Inni natomiast głośno i przy każdej nadarzającej się okazji wypowiadali swe sądy, nie żałując wyrazów dosadnych. Nie byli to nawet ludzie źli ani zgorzkniali. Po prostu w prostym życiu miasteczkowym przywykli do pewnych obyczajów i cokolwiek by norm tych obyczajów nie trzymało się, godne było w ich oczach napiętnowania. Biedna dziewczyna pracująca, zadająca się z bogatym paniczem, nie mogła liczyć na małżeństwo, a zatem na co liczyła?...

Logika tego rozumowania szczególniej przemawiała do tych, którzy najżarliwiej pochwalali rymarza za wypędzenie synalka próżniaka i awanturnika z rodzicielskiego domu. Jeżeli do tych lat doszedł i człowiekiem się nie stał, to nic już mu nie pomoże. Nie słuchał ojca i matki, niech słucha teraz psiej skóry. Niech idzie w świat i wstydu porządnej rodzinie nie przynosi.

Zenon jednak widocznie nie zamierzał odchodzić. Pierwszego wprawdzie dnia zniknął gdzieś, nazajutrz jednak wrócił i zaraz swoim zachowaniem się potwierdził najgorsze domysły i przepowiednie. Upił się w karczmie u Judki do nieprzytomności, przepił wszystkie pieniądze, które mu ojciec dał na wyjazd, a potem do późnej nocy awanturował się po ulicy krzycząc, że podpali ojcowski dom, że wystrzela wszystkich Czyńskich, że głowę rozwali tej lafiryndzie Marysi.

W rezultacie rzucił się na policjanta, obrywając mu kieszeń, a siłą doprowadzony na posterunek, powybijał tam okna i połamał meble. Nałożono mu kajdanki i przetrzymano całą dobę w areszcie, a potem spisano protokół, z którego miała być sprawa sądowa i oczywiście ze dwa miesiące kary.

Tymczasem wypuszczony na wolność Zenon znowu znikł z miasteczka, ale opowiadano, że kręci się w okolicy.

Wypadki te nie tylko miasteczkową wstrząsnęły opinią. Dowiedziano się o nich i w Ludwikowie. Pani Czyńska natychmiast posłała chłopca do rymarza i oznajmiła mu, że jakkolwiek uważa karę ojcowską, wymierzoną Zenonowi, za słuszną, jednak pragnąc uratować go przed stoczeniem się w bagno, postanowiła przywrócić dawne zamówienia i ma nadzieję, że pan Wojdyłło synowi przebaczy.

Rymarz jednak twardym był człowiekiem. Za zamówienia podziękował, lecz oświadczył, że tego, co raz postanowił, już nie zmieni i że wyrodnego syna na oczy już widzieć nie chce. Przekonać się nie dał.

— Patrz — mówiła później pani Czyńska mężowi. — Patrz, jaki jest stosunek ojca do dzieci, jeżeli ojciec ma zasady i charakter.

Pan Stanisław udał, że tej aluzji nie zrozumiał, i bąknął cos pod nosem zagłębiając się w lekturze. Natomiast pani Eleonora doszła do przekonania, że z całej tej sprawy można wyciągnąć korzyści pedagogiczne w stosunku do Leszka, i zabrała się do pisania obszernego listu do jedynaka z dokładną relacją tudzież z wieloma apostrofami dydaktycznymi.

List ten zapewne wpłynąłby umoralniająco na Leszka, gdyby go otrzymał. Niestety jednak, w tymże czasie gdy to arcydzieło matczynych uzdolnień wychowawczych znajdowało się w wagonie pocztowym pociągu pędzącego w stronę Warszawy, adresat przewracał się z boku na bok w wagonie sypialnym pociągu dążącego do Ludwikowa.

Przewracał się i usnąć nie mógł dlatego, że wypełniony był wyrzutami sumienia, które nie dawało się oszukać żadnymi pretekstami ni wykrętami. Oczywiście u wujostwa nudził się jak mops w szufladzie, lecz nudził się nie z przyczyn obiektywnych. Towarzystwo było liczne, miłe i wesołe, rozrywki urozmaicone i nieustanne, kobiety ładne, kuchnia wyborna, pogoda świetna. Powód nudy tkwił w nim samym. Po prostu tęsknił.

Było to głupie i niepoważne, że on, dojrzały człowiek, rozporządzający zdrowym rozsądkiem, tęsknił niczym sztubak za pensjonarką, za tą blondyneczką z małego sklepiku w małym miasteczku, tęsknił mimo najskuteczniejszych autoperswazji, mimo nieodpartej argumentacji, mimo woli i postanowień. Wyjeżdżał przecie z niezłomną decyzją wyplątania się z niedorzecznych sentymentów i z gmatwaniny paskudnych, drobnych spraw, które z tych sentymentów wyrosły. Ledwie jednak podróż rozpoczął, opadły go inne myśli, osaczyły, otoczyły, nie dawały spokoju ni wytchnienia.

Zamiast zniechęcenia przychodziły nastroje żałosne, czułe, rzewne, wyobraźnia podsuwała fantastyczne sceny, w których widział zapłakaną Marysię w ramionach tego samozwańczego rycerza Sobka, to znów lżoną i poniewieraną przez tłum prostaków albo też odjeżdżającą w niewiadomym kierunku... w wytartym paletku, w śmiesznym, prowincjonalnym kapelusiku, z ubożuchnym swoim dobytkiem w zniszczonej małej walizeczce.

Wizja była tak wyraźna, że aż się przeraził. Zerwał się z łóżka, ubrał się, zapakował rzeczy, kazał obudzić szofera i odwieźć się do Warszawy. Wujostwu zostawił list z wyjaśnieniem, że przypomniał sobie niezwykle ważną i terminową sprawę.

W Warszawie do pociągu miał jeszcze dwie godziny czasu. Włócząc się bez celu po Marszałkowskiej, zatrzymał się przed jubilerską wystawą. Mimo woli dostrzegł piękny platynowy pierścionek z markizą z bladoniebieskich szafirów.

— To jest kolor jej oczu — stwierdził z rozczuleniem i nie zastanawiając się nad tym, co robi, wszedł do sklepu.

Pierścionek nie był zbyt drogi, jego zakup jednak pochłonął resztę gotówki, jaka pozostała w kieszeni Leszka po nabyciu biletu kolejowego.