Выбрать главу

Nagle w tej ciszy zaczął ujadać pies. Zbudzone gęsi odezwały się głośnym gęganiem.

— Ktoś jedzie do nas — powiedział Wasil.

— To wyjrzyj — mruknął znachor.

Wasil obtarł rękawem organki, schował je do kieszeni, nie śpiesząc się wyszedł na dwór. Wyraźnie posłyszał turkot wozu i zmieszane głosy ludzkie. Wiele głosów, musiało ich być z osiem albo i dziesięć ludzi. Jeden biegł przodem, sapiąc z wysiłku. Gdy dobiegł do Wasila i zatrzymał się w świetle padającym z okna, ten aż cofnął się.

— Co za czort?! — zapytał groźnie, by dodać sobie odwagi. Przybysz z twarzą i rękami umazanymi krwią i z obłędnym wyrazem twarzy zabełkotał ochryple:

— Do znachora... Ratunku... Oni żyją jeszcze...

— W imię Ojca i Syna, kto?

— Prędzej, prędzej! — zajęczał przybyły. — Znachor! Znachor!

— Co tam? — odezwał się z sieni głos Antoniego Kosiby.

— Ratuj ich! Ratuj! I moją duszę przeklętą! — Rzucił się ku niemu. — Oni żyją! Wasil zajrzał mu w oczy i powiedział:

— To Zenon rymarza Wojdyłły.

— Co się stało? — rozległ się obok głos Prokopa.

— Rozbili się z motocyklem! — trzęsąc się jak w febrze mówił Zenon. — Ale żyją! Znachor chwycił go za ramiona.

— Kto?! Człowieku, kto?!... — W jego głosie zabrzmiała groza.

Odpowiedzi już nie trzeba było. Właśnie podjechała furmanka. Na wozie leżały dwa nieruchome ciała. Z izby wybiegł Witalis, przyleciały i baby, przyniosły światło.

Oblepiona soplami krwi twarz młodego Czyńskiego robiła straszne wrażenie, ale oczy miał otwarte i zdawało się przytomne. Natomiast blada jak papier twarzyczka Marysi robiła wrażenie umarłej. Wśród jasnych włosów nad skronią sączyła się krew. Znachor pochylony nad wozem badał puls.

Chłopi opowiadali jeden przez drugiego:

— Akurat przejeżdżałem koło wickuńskiej drogi, kiedy ten wyleciał i krzyczy ratunku. Biegniem zobaczyć, a tu, Boże odpuść, leżą na drodze...

— Już i dechu w nich nie było...

— Na tym to motocyklu rozbili się. Pień ktościś na drodze zostawił, a oni o ten pień, i wiadomo...

— To my w radę, co robić, a ten na kolana pada, po rękach całuje. Ratujcie, powiada, wieźcie do doktora do miasteczka, bądźcie, powiada, chrześcijanami...

— Toż my i owszem, ludzkie zrozumienie mamy. Tylko że jakże ich dowieziem do miasteczka? Dusza się w nich wytrzęsie, jeżeli nawet jeszcze żyją. To i uradzilim tu, do znachora...

— Choć i tak ksiądz tu najpotrzebniejszy. Antoni Kosiba obrócił się do nich. Jego rysy tak skamieniały, że sam do trupa był podobniejszy niż do żywego człowieka. Tylko oczy się jarzyły.

— Sam nie dam rady — powiedział. — Niech ktoś skoczy konno po doktora.

— Witalis! — zawołał Prokop — zaprzęgaj.

— Nie ma czasu na zaprzęganie — krzyknął znachor.

— Dajcie mi konia, ja pojadę — odezwał się Zenon.

— Wyprowadź mu, Witalis! — zgodził się Prokop — a ty tam daj znać do Ludwikowa też, że ichni panicz tu leży.

Tymczasem znachor był już w izbie. Jednym ruchem ręki zmiótł z dużego stołu wszystkie stojące na nim przedmioty, drugim tak samo oczyścił ławę. Ręce mu drżały, a pot kropliście wystąpił na czoło.

Wybiegł znowu. Wydawał teraz polecenia. Rannych, ostrożnie podkładając ręce, przeniesiono do izby, w której tymczasem Wasil zapalił jeszcze dwie lampy. Olga rozdmuchiwała żar na piecu. Natalka nalewała wodę do garnków. Zonia rozcinała wielkimi nożycami płótno na bandaże.

Za oknami rozległ się gwałtowny tętent. To Zenon na oklep popędził ku miasteczku.

— I ten kark skręci — mruknął za nim Witalis. — Jeszcze konia w pociemkach zabije.

— Co ma zabić — z niepokojem i zły na złą przepowiednię odpowiedział Mielnik. — Droga prosta, gładka.

— Boże, Boże, takie nieszczęście! — powtarzała stara Agata.

— Trzeba mu było w dzień święty złego ducha kusić — sentencjonalnie mruknął jeden z chłopów. — Na maszynie rozjeżdżać.

— Toż nie grzech, jakiż tu grzech? — zaoponował któryś młodszy.

— Może i nie grzech, ale zawsze lepiej nie.

— Opowiedzcież, dobrzy ludzie, jak to było, po porządku — zapytał Prokop.

Wszyscy skupili się koło wozu. Wyszli i domownicy z izby, skąd ich widocznie Antoni wyprawił. Zaczęły się szczegółowe opowiadania. Od czasu do czasu któryś ze słuchaczy odchodził od grupki i zaglądał przez okno. Znachor wbrew zwyczajowi zapomniał zaciągnąć firanki.

Ale znachor nie zapomniał. Po prostu wiedział, że nie może sobie pozwolić na najmniejszą stratę czasu. Najpierw zabrał się do oględzin Marysi.

Słaby oddech i ledwie wyczuwalny puls zdawały się stwierdzać, że dogorywa. Należało czym prędzej ustalić obrażenia. Rana nad skronią nie mogła być przyczyną takiego groźnego stanu. Była powierzchowna i widocznie powstała od uderzenia przy upadku o jakiś ostry kamyk, który rozciął skórę i ześlizgnął się po kości. Kość nie była naruszona. Również skóra na rękach i na kolanach w wielu miejscach była starta, lecz kości pozostały całe.

Palce znachora szybko, lecz systematycznie badały nieruchome ciało dziewczyny, żebra, obojczyki, kręgosłup i wróciły ku głowie. Ledwie dotknęły miejsca, gdzie głowa łączy się z karkiem, a Marysia drgnęła, raz, drugi, trzeci...

Teraz już wiedział: podstawa czaszki była wgnieciona.

Jeżeli mózg nie został uszkodzony, natychmiastowa operacja mogłaby jeszcze pomóc. Mogłaby... była nikła nadzieja... ale była.

Znachor wierzchem dłoni obtarł spocone czoło. Jego wzrok zatrzymał się na tych prymitywnych narzędziach, których dotychczas używał. Dokładnie zdawał sobie sprawę, że przy ich pomocy nie zdoła przeprowadzić tak niebezpiecznej i trudnej operacji.

— Cały ratunek w doktorze — pomyślał gorączkowo. — Daj Bóg, by zdążył.

Tymczasem znachor obmył i opatrzył rany Marysi, po czym zajął się Czyńskim. Młody człowiek odzyskał przytomność i jęczał głośno. Po obmyciu zakrzepłej krwi i twarzy okazało się, że ma złamaną szczękę. Gorsze było powikłane złamanie lewej ręki. Skośnie złamana kość przebiła mięśnie i skórę.

Paru cięciami noża znachor usunął rękaw i przystąpił do operacji. Na szczęście ranny pod wpływem bólu zemdlał. W dwadzieścia minut operacja była skończona. W każdym razie życiu Czyńskiego nic nie groziło.

Tymczasem Zenon pędził jak szalony do miasteczka. Omal nie stratował jakiejś kobiety przed kościołem i wreszcie zeskoczył z konia przed domem doktora Pawlickiego.

Lekarz nie spał jeszcze i od razu zorientował się, co należy robić. Posłał siostrę, by z agencji pocztowej połączyła się z Ludwikowem, a sam pośpiesznie wydobył z szafy swoją podróżną walizkę z narzędziami chirurgicznymi, sprawdził, czy czego nie brakuje, zapakował jeszcze różne lekarstwa, szpryckę do zastrzyków i bandaże.

Siostra wróciła z oznajmieniem, że państwo Czyńscy już wyjeżdżają samochodem i za pięć, dziesięć minut będę w Radoliszkach.

— Zabiorę się z nimi — postanowił lekarz.

— Niech pan doktor już jedzie, o, jest koń! — naglił Zenon.

— Zwariował pan! — oburzył się Pawlicki. — Mam konno trząść się, i to bez siodła?!... A zresztą samochodem będę prędzej na miejscu.

I miał rację. Nadspodziewanie szybko nadjechało wielkie auto ludwikowskie. Przerażeni Czyńscy chcieli wypytywać Zenona, co i jak się stało, lecz lekarz oświadczył, że na to będzie czas później.

W niespełna pięć minut byli już przed młynem. Gdy weszli do izby w przybudówce, znachor kończył właśnie bandażowanie głowy rannego.

— Czy żyj e, czy mój syn żyj e?! — zawołała pani Czyńska.

— Żyje, proszę pani, i nic mu nie będzie — odpowiedział.

— Co ten człowiek może wiedzieć, doktorze, niech pan ratuje mi syna!

— Zaraz zdejmę te szmaty i zbadam go — powiedział lekarz.

— Nie ma po co go męczyć. Powiem panu doktorowi, co jest. On ma złamaną szczękę w tym miejscu i lewą rękę, o tutaj. Złożyłem kości, jak się należy.

— Proszę mi nie przeszkadzać! — krzyknął doktor. — Ja chyba lepiej wiem od was, co trzeba robić!

— Tu już nic nie ma do roboty — uparcie twierdził znachor. — Ale ją, tę panienkę trzeba natychmiast ratować.

— Co jej jest? — zapytał.

— Kość wgnieciona do mózgu.

— Panie doktorze! — jęknęła pani Czyńska. Puls był zupełnie zadowalający.

— Zrobię tylko zastrzyk przeciwtężcowy i trzeba go będzie zabrać do szpitala. Należy jak najprędzej zrobić zdjęcia Roentgena. A teraz zbadam tę dziewczynę. Pochylił się nad Marysią, usiłował namacać puls. Po chwili odwrócił głowę.

— To już agonia — oświadczył.

— Ratuj ją pan, panie doktorze — ochrypłym głosem odezwał się znachor. Lekarz wzruszył ramionami.

— Tu już nic zrobić się nie da. Zbadam to uszkodzenie... Hm... Oczywiście... Złamanie podstawy czaszki.

Nieruchome ciało zaczęło drgać.

— I uszkodzenie opon mózgowych — dodał. — Świadczą o tym drgawki... Tak... Tu i cud nie pomoże. Macie lusterko?

Znachor podał mu kawałek rozbitego lustra. Doktor przyłożył je do rozchylonych ust rannej. Zaszło lekkim oparem.

— No, cóż. — Rozłożył ręce. — Jedyne, co mogę zrobić, to dać jej zastrzyk na wzmocnienie serca. Ale to zupełnie beznadziejne.

Otworzył walizkę pełną błyszczących narzędzi chirurgicznych. Znachor wpatrywał się w nie jak urzeczony, wprost oczu nie mógł od nich oderwać.

Lekarz tymczasem napełnił szpryckę przezroczystym, gęstym płynem z ampułki i zastrzyknął go dziewczynie pod skórę na przedramieniu.

— Szkoda zachodu — mruknął — lada chwila będzie koniec.

I zwrócił się znowu do Czyńskiego, zabierając się do odwijania bandaży. Znachor dotknął jego łokcia.

— Panie doktorze! Niech pan ją ratuje.

— Głupi człowieku! — Pawlicki odwrócił się doń z irytacją. — Jak ją mam ratować?!

— To nawet pański obowiązek — ponuro odpowiedział Kosiba.