Выбрать главу

— Postaram się uzyskać dla was jak najłagodniejszy wyrok.

Przyszedł dzień rozprawy. Już wchodząc do gmachu sądowego Antoni zobaczył doktora Pawlickiego i to napełniło go niedobrymi przeczuciami.

Istotnie, zeznając jako świadek, doktor Pawlicki, chociaż mówił szczerą prawdę, obciążył oskarżonego bardzo poważnymi zarzutami. Mówił o brudzie panującym w jego izbie, o zaduchu, o tym, że osobiście ostrzegał go przed prowadzeniem tego niebezpiecznego procederu, a wreszcie o kradzieży walizki z narzędziami chirurgicznymi. Przyznał, że Kosibie udało się kilka operacji nawet trudnych, lecz złożył to na karb przypadku.

Drugi świadek oskarżenia, delegat Izby Lekarskiej, przedstawił sądowi dane statystyczne dotyczące znachorstwa na Kresach Wschodnich. Dane te stwierdzały, że olbrzymi odsetek śmiertelności wśród ludności wiejskiej jest skutkiem leczenia znachorskiego. Dalej przytoczył wiele przykładów metod „leczniczych” stosowanych przez znachorów, a przykłady te wywołały u słuchaczy zgrozę, wstręt i oburzenie.

Świadkowie wezwani przez obronę, wszystko chorzy wyleczeni przez Antoniego Kosibę, w pokaźnej liczbie dwudziestu kilku, znowu przechylili swymi zeznaniami szalę nieco na stronę oskarżonego.

I zapewne inaczej skończyłaby się sprawa, gdyby nie to, że w procesie tym oskarżał młody, po raz pierwszy występujący prokurator, doktor praw Zgierski. Z sumiennością i z pasją nowicjusza prokurator Zgierski przygotował swe oskarżenie. Ujął rzecz ze społecznego i prestiżowego stanowiska.

— Jak długo — wołał — będziemy pozwalać, by gnieździły się w naszym kraju potworne zabobony średniowiecza? Jak długo pozwolimy krzewić się ciemnocie i bezmyślnej zbrodni praktyk znachorskieh?... Wyrok dzisiejszy powinien być odpowiedzią na pytanie, czy jesteśmy państwem cywilizowanym, czy nie tylko geograficznie, lecz i kulturalnie należymy do Europy, czy też tolerować chcemy nadal barbarzyństwo.

Mówił jeszcze dużo i pięknie o polskiej misji cywilizacyjnej na Wschodzie, o tragicznej ciemnocie ludu białoruskiego, o tysiącznych zastępach młodych lekarzy gotowych nieść pomoc cierpiącym, a skazanych na bezrobocie, o eugenice i o podnoszeniu rasy, o wojsku potrzebującym zdrowego rekruta, a wreszcie o pedagogicznych celach wyroków sądowych i o tym, że ten wyrok winien się stać ostrzeżeniem dla innych hien żerujących na ciemnocie mas.

Na zakończenie potrącił też o strunę patriotyzmu regionalnego zaznaczając, że pobłażliwy wyrok na tego rodzaju przestępstwa dałby powód i podstawę opinii publicznej innych dzielnic Polski do mniemania, że ręka sprawiedliwości na Kresach Wschodnich toleruje zacofanie i groźne jego następstwa.

Mecenas Makłaj ani w dziesiątej części nie rozporządzał darem krasomówczym przeciwnika. Toteż jego przemówienie, aczkolwiek rzeczowe, nie zdołało zatrzeć wrażenia po piorunującej mowie prokuratora. Nawet nie próbował odpierać jego argumentów, a obronę oparł na samej osobie oskarżonego, człowieka bezinteresownego, który wprawdzie przywłaszczył narzędzia chirurgiczne, lecz wyłącznie w celu ratowania umierającej dziewczyny.

— Nie pokazano tu nam nikogo — zakończył — komu by pomoc lekarska Antoniego Kosiby zaszkodziła, nie wymieniono ani jednego nazwiska pacjenta, który by z jego winy stracił życie. Natomiast widzieliśmy cały korowód ludzi wdzięcznych, wyleczonych przez niego. Dlatego proszę o uniewinnienie.

Jeżeli w tej chwili odżyły w Antonim nadzieje, zgasły one bardzo szybko pod ciosami repliki prokuratora.

— Zdumiewa mnie — zaczął — zdumiewa i zawstydza stanowisko zajęte przez pana obrońcę.

Zawstydza, gdyż usłyszałem w jego obronie zarzut, iż rozpatrując winę oskarżonego, zająłem się zagadnieniem, a zapomniałem o człowieku. Istotnie, Wysoki Sądzie, poważne to przeoczenie ze strony oskarżyciela publicznego. Ale zdumiewa mnie, że właśnie z ust pana obrońcy pada to przypomnienie. Tak! Bo czyż po przyjrzeniu się moralnej sylwetce Antoniego Kosiby możemy z czystym sumieniem nie uznać jego przewinień za tym bardziej zasługujące na surową karę?... Ten rzekomy dobroczyńca ludzkości sprzykrzył sobie pewnego dnia uczciwą pracę fizyczną i zatęsknił do lekkiego chleba. Z parobka młynarskiego stał się szarlatanem. Niewątpliwie, łatwiej jest wygłaszać nad ogłupionym chłopem bzdurne zaklęcia czy poić go odwarem z ziół niż dźwigać worki z mąką. I oskarżony to wybrał. Legendę zaś jego bezinteresowności rozwiewają świadkowie, którzy zeznali, że wprawdzie nie płacili za porady, ale przynosili... dobrowolne prezenty. Sam Kosiba na pytanie zadane przez pana przewodniczącego oświadczył, że żyje dostatnio. A to dość jest wymowne w czasach dzisiejszego kryzysu i nędzy wieśniaków. Ci tylko na wsi żyją dziś dostatnio, którzy obdzierają biedotę, którzy szalbierskimi praktykami wyłudzają od niej resztki ubogich zapasów.

Prokurator uśmiechnął się.

— Tak, Wysoki Sądzie, to jest jedna strona sylwetki oskarżonego, to jego przeszłość. A jakaż będzie jego przyszłość? Co zrobi, jeżeli wolny wyjdzie z tej sali?... Co do tego nie może my mieć wątpliwości. Sam oskarżony rozwiał je doszczętnie, odpowiadając podczas przewodu sądowego na moje pytania. Przyznał, że do ostatniej chwili uprawiał swoją praktykę i że w razie uwolnienia będzie znowu „leczył” ludzi. Nie odczuwa tedy najmniejszej skruchy. Nie obiecuje poprawy. A w sprawie kradzieży? Przyznał się do czynu, lecz otwarcie powiada, że ukradłby drugi raz, gdyby zaistniały podobne okoliczności. Jest to przestępca który nie może, a raczej nie chce zrozumieć swojej winy, przestępca, zacięty w swym uporze. Oto jest człowiek, którym na życzenie pana obrońcy musiałem się zająć. Człowiek ten, głuchy na wszelkie upomnienia, stanowiący niebezpieczeństwo publiczne, powinien być natychmiast odseparowany od społeczeństwa i unieszkodliwiony surową karą więzienia.

Po kolejnej replice mecenasa Makłaja sąd udał się na naradę.

W pół godziny potem, już późnym wieczorem, wyrok został ogłoszony.

Brzmiał on: trzy lata więzienia.

Prokurator Zgierski przyjmował w kuluarach gratulacje od swoich krewnych i znajomych. Antoniego Kosibę aresztowano na sali i odprowadzono do więzienia. Adwokat zapowiedział wniesienie apelacji.

Wiadomość o skazaniu i uwięzieniu Antoniego Kosiby przywieziona została do młyna przez chłopów wracających z rozprawy. W pierwszej chwili nikt nie chciał wierzyć, a Marysia nawet zaśmiała się.

— Ale ludzie! Przekręciliście coś! To zupełnie niemożliwe!

— Może na trzy miesiące? — podpowiadał Wasil.

— Nie, na trzy lata — upierali się chłopi: — A to przez to, że prokurator już strasznie na niego nastawał.

I jak umieli, opowiedzieli przebieg rozprawy.

— Zmiłujcie się! — zawołał stary Prokop. — Toż to tak wychodzi, że ten, co pokaleczył ich, omal nie zabił, został wsadzony na dwa lata, a ten, co ratował, na trzy. Jakże to tak?

— Ano tak wychodzi...

Marysia rozpłakała się. Właśnie tego dnia wstała z łóżka, chociaż kaszel jeszcze ją męczył.

— Co robić, panie Mielnik, co robić? — zwróciła się do Prokopa.

— A ja skądże wiedzieć mogę?...

— Trzeba jechać do Wilna, żeby mu jaką pomoc obmyślić.

— Jakąż tu pomoc? Więzienia nie rozwalisz. Wasil odezwał się rozsądnie:

— Ja pannie Marysi powiem: żadnej tu pomocy być nie może, ale jak będzie apelacja, to wtedy. Pewno ten adwokat kiepski. Od adwokatów dużo zależy... Innego, znaczy się, trzeba. Trzeba dowiedzieć się, jaki tam jest w mieście najważniejszy, i do niego.

Radę Wasila wszyscy pochwalili.

— A kiedy może być apelacja?

— To nieprędko — powiedział jeden z chłopów. — Jak ja miałem sprawę za te chojaki z wickuńskiego lasu, to apelacja przyszła w cztery miesiące.

— To i tak szparko! — zauważył inny. — Czasem do roku trzeba czekać. Całą noc Marysia przepłakała, nazajutrz zaś zapakowała tobołek. Włożyła tam bieliznę stryjcia Antoniego, półkożuszek, cały zapas tytoniu, co było kiełbas i słoniny.

Właśnie przy tym pakowaniu zastała ją Zonia.

— Co to? — zapytała. — Posyłkę dla Antoniego szykujesz? — Tak.

— A przez kogo poślesz?

— Będę pytać. Przecie często się zdarza, że zajeżdża tu kto, co do Wilna się wybiera. Zonia zamyśliła się, a po chwili wyciągnęła chusteczkę, rozwiązała węzeł i wydobyła dwie monety pięciozłotowe.

— Masz, to i te pieniądze jemu poślij.

— Jakaś ty dobra, Zoniu! — powiedziała Marysia. Ale Zonia nastroszyła się.

— Dla jednych dobra, dla drugich niedobra. Jemu daję, nie tobie! Marysia od dawna zauważyła, że u Zoni nie cieszy się specjalnymi łaskami. Powiedziała pojednawczo:

— Więc dziękuję ci za niego. Zonia wzruszyła ramionami.

— Ty jemu taki swat czy brat, jak i ja. Co masz za niego dziękować. On sam podziękuje jak wróci. I za to, i za to, że tu koło jego dobytku będę chodziła, że mu tu wszystkiego dopilnuję, żeby nie zmarniało.

— Po cóż, Zoniu, masz się tym zajmować?

— A kto ma się zajmować? — Ja.

— Ty?... Jakimże sposobem ty?... Czy ty myślisz przez trzy lata tu, u mego teścia, siedzieć?...

Marysia zaczerwieniła się.

— Dlaczego trzy lata?... W apelacji przecie uwolnią stryjcia Antoniego...

— Albo uwolnią, albo nie. A on tobie nie żaden stryj. Jakże ty myślisz żyć tu?... Z czego?... Zobaczyła w Marysinych oczach łzy i dodała:

— No, nie płacz. Przecie nikt cię stąd nie wypędza. Dachu nad głową starczy... A jedzenia też. Tylko tak mówiłam. Przez ciekawość. Nie płacz, głupia. Czy ci kto żałuje? No?...

Pomimo tych zapewnień, Marysia uświadomiła sobie teraz swoje położenie. Istotnie, gdy zabrakło stryjcia Antoniego, nie miała tu prawa pozostać. Dano jej to do zrozumienia z większą delikatnością niż zwykle u prostych ludzi, ale wyraźnie.

Toteż gdy usłyszała wołanie na obiad, nie ruszyła się z miejsca. Drżała na myśl, że cała rodzina Mielników będzie przyglądać się jej przy stole, będzie liczyć łyżki strawy, darowanej strawy i każdy kęs podnoszony do ust... Między sobą po cichu będą nazywać ją przybłędą, darmozjadem poty, póki nie powiedzą jej tego głośno.

— Muszę stąd odejść, muszę... Tylko dokąd?...

Wiedziała od ludzi, że w sklepie pani Szkopkowej pracuje już jakaś inna dziewczyna. W całej okolicy na żadną posadę nie mogła liczyć. Nikt przecie nie wiedział, że była zaręczona z Leszkiem, nikt by nie uwierzył, gdyby nawet zdobyła się na powiedzenie tego głośno. Natomiast wszyscy wiedzieli, zwłaszcza po katastrofie, że spotykała się z nim, że jeździli na samotne spacery do lasu... Z taką opinią nie mogła spodziewać się jakiejkolwiek posady.