Mówiła szybko, nie patrząc na nich, a jej przyśpieszony oddech świadczył, że wypowiada najgłębiej nurtujące ją myśli.
Leszek powiódł triumfującym wzrokiem po twarzach rodziców, jakby mówił:
— Widzicie, jaką wybrałem dziewczynę?!
— I jeżeli jestem dziś taka szczęśliwa i taka dumna, że mam zostać jego żoną — ciągnęła Marysia — to bynajmniej nie dlatego, że każda uboga dziewczyna sklepowa marzy o wyjściu za mąż za bogatego i wytwornego mężczyznę. Wprawdzie cieszę się, że on, znając tyle świetnych panien dorównujących mu i majątkiem, i pozycją, wybrał mnie, nikomu niepotrzebną sierotę, ale jestem szczęśliwa i dumna tylko dlatego, że to właśnie on, najszlachetniejszy i najlepszy człowiek, jakiego znam.
Pani Czyńska przygarnęła ją do siebie.
— Rozumiemy cię, kochane dziecko. I tym bardziej gotowiśmy cię zapewnić, że potrafiliśmy już ocenić uczciwość twoich intencji. Bądź też przekonana, że nie tylko nie spotkają cię wśród nas żadne przykrości, lecz znajdziesz otwarte serca i najżyczliwszą pomoc we wszystkim. Nie mów też nigdy więcej, że jesteś sierotą, gdyż od dzisiejszego dnia masz nas, kochane dziecko, i dom, który odtąd stał się również i twoim domem.
Marysia znowu pochyliła się do jej rąk, by je ucałować i by ukryć łzy, które zakręciły się w oczach.
— Taka pani dobra — szepnęła. — Nawet nie wyobrażałam sobie, za pani jest taka dobra... mamo.
Pan Czyński, jakkolwiek również przejęty, uśmiechnął się pod wąsem i chrząknął:
— No, a teraz — powiedział — skorośmy o istnieniu naszego domu przypomnieli, byłoby, sądzę, najlepiej, byśmy doń wszyscy pojechali. Pomożemy Marysi spakować jej lary i penaty i zabieramy j ą do Ludwikowa.
— Oczywiście! — przytaknęła pani Eleonora. — Nie ma żadnego powodu, by zostawała tu dłużej.
Marysia zarumieniła się znowu, a Leszek powiedział:
— Widzisz, mamo... Obawiam się, że mojej Marysieńce byłoby trochę przykro. W Ludwikowie tyle gości, ludzi dla niej jeszcze zupełnie obcych...
— Więc chcesz pozwolić jej, by nadal została tu? — zdziwiła się pani Czyńska.
— Broń Boże! Ale mam pewien pomysł. Chciałbym z Marysią pojechać do Wilna.
— Teraz?... Na święta?
— Do świąt mamy jeszcze pięć dni. Musimy zaś tam pojechać, bo chodzi o dwie rzeczy: po pierwsze, mamy dług wdzięczności wobec tego zacnego Kosiby, którego wsadzono do więzienia za to, że nam uratował życie. Chcę powierzyć jego sprawę Wackowi Korczyńskiemu. Taki adwokat jak on potrafi wszystko. A nie przebaczyłbym sobie najmniejszego zaniedbania w stosunku do człowieka, któremu tyle zawdzięczam i który okazał Marysi tak bezgraniczne przywiązanie.
— To zupełnie słuszne — przyznała pani Eleonora.
— A druga sprawa, to pewne uzupełnienia, jakich domaga się garderoba mojej królowej. Ja osobiście nie przywiązuję do tego najmniejszego znaczenia, ale nie chciałbym, by wśród ludwikowskich gości czuła się skrępowana. Toteż mam nadzieję, że przy pomocy Wackowej załatwimy to jakoś.
Pani Czyńska skinęła głową. — I tu przyznaję ci rację. Jednak nie całkowitą. Mianowicie nie polegam bez zastrzeżeń na guście Korczyńskiej. Toteż sama z wami pojadę, by się tym zająć. — Mamo! Jesteś aniołem — zawołał Leszek.
I rzeczywiście był wdzięczny matce za to postanowienie. Wolał, by Marysia, zanim przyjedzie do Ludwikowa, zbliżyła się do kogoś z jego rodziny, by miała możność oswojenia się z nową swoją sytuacją. Znając prawdziwy talent matki w obcowaniu z ludźmi, nie wątpił, że pod jej wpływem dziewczyna tak inteligentna i tak wrażliwa jak Marysia nawet w tym krótkim czasie zyska wiele, a przede wszystkim tę swobodę bycia, która w nowym otoczeniu każdemu dość trudno przychodzi.
W pół godziny później państwo Czyńscy odjechali, gdyż pani Eleonora musiała spakować się do podróży. Leszek i Marysia zostali i mieli wyruszyć w dwie godziny później, by z matką spotkać się na stacji. Tymczasem w przybudówce zjawił się stary Prokop i zaprosił oboje na wieczerzę. Fakt, że młody dziedzic ludwikowski bierze żonę spod jego dachu, był dlań — jak zapewniał — zaszczytem godnym uczczenia. Toteż na stole zjawiła się nawet butelka nalewki wiśniowej, a na cześć narzeczonych gospodarz wypowiedział długą mowę, gęsto przetykaną sentencjami z Pisma Świętego i z osobistych rozważań filozoficznych.
Na nocny pociąg mało przybywało zwykle pasażerów. Tego dnia, jak to w okresie przedświątecznym, w poczekalni było sporo kupców z miasteczka udających się do Wilna dla uzupełnienia zakupów. Zjawienie się Leszka z Marysią w towarzystwie pani Czyńskiej wywołało zrozumiałą sensację. Naczelnik stacji uważał za swój obowiązek przywitać się z panią Czyńska i zapytać:
— Szanowna pani ucieka z naszych stron na święta?
— Nie. Wracamy za kilka dni — odpowiedziała pani Czyńska. — Jadę tylko z synem i przyszłą synową załatwić różne sprawunki.
Naczelnik aż usta otworzył ze zdziwienia. Leszek zaś uśmiechnął się i pomyślał z zadowoleniem:
— No, jutro będą mieli o czym gadać w Radoliszkach i w całej okolicy.
Rozdział XVIII
Za piekarnią więzienną pękła rura kanalizacyjna. Więźniowie, których wyroki jeszcze nie uprawomocniły się, nie mieli obowiązku pracy, ale Antoni Kosiba zgłosił się na ochotnika. Wolał ciężki, fizyczny trud niż bezczynność w dusznej celi, gdzie trzeba było wysłuchiwać opowiadań towarzyszów o różnych wyprawach złodziejskich, o bójkach i o planowanych przedsięwzięciach tegoż typu na przyszłość. Po takich pustych dniach przychodziły najbardziej męczące, bezsenne noce. Toteż napraszał się do każdej pracy. Gdy trzeba było zsypywać węgiel, oczyszczać podwórza lub dachy ze śniegu, nosić kartofle do kuchni — pierwszy zgłaszał się na ochotnika. Potem zmęczony zasypiał kamiennym snem i nie miał czasu rozmyślać o sobie ani o Marysi, ani o czymkolwiek.
Wyrok przyjął z rezygnacją. Aczkolwiek uważał wymiar kary za krzyczącą niesprawiedliwość, nie buntował się przeciw niej. Do niesprawiedliwości nawykł już od dawna. Nie oburzała go, nie dziwiła, nie smuciła nawet. Wiedział, że człowiek biedny tak musi do niej przywyknąć jak do słoty i mrozów. Bóg, który je zsyła, stworzył też ludzi złych, zawziętych, surowych, nieczułych.
Po apelacji Antoni Kosiba też wiele sobie nie obiecywał. Jedno trapiło go tylko, jedno nie dawało mu spać po nocach, jedno zmartwienie: — Jak tam da sobie radę Marysia?
Wprawdzie znając Prokopa Mielnika nie przypuszczał, by w jego domu dziewczynę mogła spotkać jakaś krzywda, lecz czyż dla takiej panienki jak ona już sama samotność na odludziu nie jest krzywdą?... A tyle obiecywał sobie! Tak pięknie wyobrażał sobie ich wspólne życie pod jednym dachem. Oczywiście zacząłby brać od swoich chorych pieniądze, zwłaszcza od bogatych, by miała na książki, za którymi tak przepada, i na ładne sukienki, które bardziej pasują do jej delikatnej urody od zwykłych perkalikowych kiecek. Rano pracowałby w młynie, po południu przy jej pomocy przyjmowałby chorych, a wieczorami Marysia czytałaby głośno różne wiersze i powieści swoim dźwięcznym głosikiem.
I oto wszystko poszło w niwecz. Trzy lata to wielki kawał czasu. Przez trzy lata wiele może, wiele musi się zmienić. Po odbyciu kary wróci do młyna, ale jej już tam nie zastanie.
— I co wtedy?...
Wtedy znowu zacznie się puste, bezcelowe życie, życie ani dla siebie, ani dla ludzi, ani dla Boga, bo sam go nie pragnie, ludzie potępiają, a Bóg skądś z wysoka patrzy na to życie obojętnie.
— I co wtedy?... Tyle lat włóczył się po świecie, niczym wałęsające się zwierzę, które nie miało innego celu, jak tylko zdobyć na dzień każdy strawę i kąt do przespania się. Aż oto gdy zaświtało w tej pustce pierwsze, jedyne światło, gdy zaczął czuć w piersiach żywsze tętno serca, a w sercu ciepłe, ludzkie uczucie, gdy poznał, że jest też człowiekiem, że znalazł cel i potrzebę istnienia, spadł nań cios i wszystko zdruzgotał.
Jakże żywo przypomniał sobie teraz owe straszne chwile konania Marysi, gdy półprzytomny z bezsilnej rozpaczy siedział przy niej, niezdolny już do żadnego wysiłku, do żadnej nadziei, nawet do modlitwy. I tu podczas nocy więziennych przeżywał to samo. Tak samo i tu myśl jego uporczywie kołowała nad tym wirem, co wciągał w otchłań wszystko to, co kochał, dla czego chciał żyć, dla czego żyć mógł.
I powtórnie budziło się w nim wspomnienie, mgliste i niewyraźne, że już kiedyś, bardzo dawno przeżywał podobne nieszczęście, że już kiedyś utracił wszystko. I na próżno wysilał pamięć. Tylko jedno w niej rysowało się wyraźniej: owo imię dziwne, nigdy nie słyszane, a tak bardzo znajome — Beata. Dlaczego wracało tak niezmiennie, dlaczego samym swym dźwiękiem wzniecało niepokój? Co oznaczało?...
Leżał z otwartymi oczami na twardym sienniku więziennym i wpatrywał się w ciemność, jakby pragnąc ją przeniknąć. Lecz pamięć zatrzymywała się zawsze w jednym miejscu, zatrzymywała się przed jakąś niebotyczną ścianą, poza którą sięgnąć nie mogła.
...Była to jesień i błotnista droga, i zwykła chłopska furmanka z niewielką, brzuchatą szkapą... Leżał na wozie i spał, a głowa uderzała o deski, mocno, boleśnie. Ten ból właśnie go obudził.
Lecz co było przedtem?... Tak, tu zaczynała się owa niebotyczna ściana, a za nią kryła się tajemnica nie do odgadnięcia. Jakieś życie nieznane, zapomniane, przekreślone, zmazane z rzeczywistości. Jedno wiedział: było ono inne od dzisiejszego. Musiało mieć jakiś związek z życiem ludzi bogatych i z tym zagadkowym imieniem: Beata.
W pierwszych latach swojej włóczęgi usiłował przeniknąć tę zaporę, która zamykała jego pamięci dostęp do przeszłości. Zdawał sobie przecie sprawę, że musiał mieć swoje lata młodzieńcze i dziecięce. W ostrożnych rozmowach z przygodnie spotkanymi wywiedział się, że wszyscy pamiętają SWÓJ wiek dziecinny. Nie zdradzał się też później przed nikim ze swej dziwnej ułomności, bo nikt mu uwierzyć nie chciał. Wyśmiewano go tylko i wyrażano przypuszczenia, że musi mieć powody do niepamiętania własnej przeszłości, lecz sam wciąż wysilał mózg, wciąż ponawiał ataki na ową ścianę, by po każdym, zmęczony, wyczerpany do ostateczności, półobłąkany, wracać do rzeczywistości i przysięgać sobie, że już więcej żadnej próby nie zrobi.