Sztorm z zachodu przedłużył naszą podróż o „wycieczkę” na redę Yarmouth, na której rzuciliśmy kotwicę mając pękniętą bramreję na grotmaszcie. To niespodziewane odwiedzenie zupełnie nie przewidzianego w rozkładzie podróży portu całkowicie uzasadniło przestrzeganą na żaglowcach zasadę, że rubrykę „port przeznaczenia” pozostawia się w dzienniku okrętowym zawsze nie wypełnioną aż do momentu rzucenia kotwicy.
Po wyładowaniu drewna w Londynie nadspodziewanie szybko otrzymujemy do przewiezienia ładunek glinki kaolinowej z Fowey do Genui. Rzeka Fowey, niegdyś zamykana łańcuchami w obawie przed napaścią piratów, płynie wśród malowniczych wzgórz, na których rosną palmy. Nieliczne, ale stanowiące dumę Anglików. Mając kilka dni czasu wykonujemy z zapasowych materiałów nową bramreję. Zakładamy ją jeszcze przed przyjęciem okropnego ładunku, o jakim nie mamy pojęcia. A potem dzień i noc, dzień i noc elewatory sypią do ładowni miałką glinkę, z której można wyrabiać porcelanę. Drobny pył jest wszędzie - w ładowniach, w międzypokładzie, hamakach, jedzeniu i wreszcie w nas samych.
Tak załadowani ruszamy na granatowy ocean. Przy pomyślnym wschodnim wietrze omijamy z daleka straszną dla żaglowców Biskaję, która przy wietrze zachodnim staje się często dla idącego po jej wodach żaglowca - cmentarzem. Wchodzimy w strefę pasatu. Olbrzymie fale przesuwają się jak nieskończenie długie łańcuchy górskie. Ciemnogranatowe podnóża gór nabierają jaśniejszej barwy w miarę wzrostu wysokości, przechodząc w jasnozielone wierzchołki, które dymią białym oparem. Nad kipiącą białą pianą tworzy się tęcza. Wszystkie fale, w białych oparach unoszącego się jasnego pyłu, obramowane są niezliczoną ilością tęcz. Trzeba szczypać się mocno, by uwierzyć, że to się widzi, a nie śni.
Zaczynamy rozumieć, co oznacza słynna nazwa roaring forties - „ryczące czterdziestki” - nadana ongiś przez żeglarzy obszarom wód Południowego Atlantyku na czterdziestych stopniach szerokości geograficznej, gdzie także wieją pasaty. My w tej chwili znajdujemy się na czterdziestych stopniach szerokości, ale na półkuli północnej. Dla nas są to również „ryczące czterdziestki”.
„Lwów” idzie szybko, ale fale stale wdzierają się na pokład. W obawie o ładunek, by nie dopuścić do jego zamoknięcia, robimy doświadczenia z „uśmierzaniem” fal przy pomocy oliwy. Lejemy smary przez szpigaty, wypuszczamy za burtę wór z pakułami przesyconymi oliwą. Nie wątpimy, że to by bardzo pomogło, ale oliwy mamy zbyt mało. Wobec tego z zadowoleniem przyjmujemy zmianę kierunku i siły wiatru.
Przy lekkim zachodnim wietrze kierujemy się wprost na Gibraltar. Jest bardzo ciepło, niedziela. Dzień alarmów. Straszny okrzyk: - Człowiek za burtą! - podrywa wszystkich. Widzę, jak Tadek Meissner pogrąża się w ciemnogranatowej wodzie Atlantyku. W ślad za nim lecą: pas i koło ratunkowe. Wszystkie wachty są na pokładzie.
Ćwiczenia - ćwiczeniami, ale Tadek NAPRAWDĘ wyskoczył za burtę, by ożywić alarm i zmusić wszystkich do najwyższego wysiłku. Gra idzie rzeczywiście o życie człowieka.
Tadzio natychmiast ginie nam z oczu. Widzi go tylko wysłany na maszt obserwator. Służbowa wachta jest już w łodzi ratunkowej, na wodzie. Sternik szalupy, nie widząc „człowieka za burtą”, kieruje łodzią według wskazówek obserwatora znajdującego się na trzydziestometrowej wysokości z chorągiewkami i lornetką. Czerwona chorągiewka daje znak sternikowi, że ma iść w lewo, zielona - w prawo, żółta - że „człowiek” znajduje się na kursie, przed dziobem szalupy.
Wśród gór wodnych Tadzio może widzieć tylko wierzchołki masztów „Lwowa” i ucznia z chorągiewkami. Dopóki widzi, może być spokojny, że go znajdziemy. Na razie „Lwów” stoi prawie w miejscu. „Naród” przy linach czeka na komendę zmiany położenia rej, by pójść po łódź ratunkową z chwilą, gdy ta znajdzie „człowieka za burtą”.
Młodszy nawigacyjny, pełniący rolę obserwatora na maszcie, wydaje radosny okrzyk, oznajmiający, że Tadzio już jest w szalupie. „Lwów” powoli zatacza łuk, podchodzi do łodzi ratunkowej, która dobija sprawnie do burty. Whaczone talie wciągają łódź na rostry. Kładziemy się na powrót na kurs wiodący do Gibraltaru.
Koniec alarmu! Podwachty schodzą do międzypokładu. Każdy czuje się w pewnej mierze bohaterem, który uratował „człowieka za burtą”. Nikt się nie dziwi, że Tadek wyskoczył za burtę. Skacze on do wody z fokrei, to jest z wysokości kilkunastu metrów. Staje wyprostowany na jabłku masztu, na wysokości czterdziestu paru metrów nad wodą, z wyciągniętymi do lotu rękami, niczym Ikar. Tadek - podobnie jak wielu innych bardzo młodych weteranów pierwszej wojny światowej - ma cały mundur zawieszony orderami, a złośliwi twierdzą, że urodził się z krzyżem Virtuti Militari na piersiach.
Dziś powinniśmy ujrzeć Afrykę. Z niecierpliwością czekarny porannej wachty, na której będzie ją już widać. Wybiegamy na pokład. Afryki jeszcze nie ma, ale przy drugiej ładowni leży dwóch ludzi skrępowanych trzycalowymi linami. Leżą twarzami do pokładu, mają związane nogi i ręce, oprócz tego grubymi linami przymocowani są do obramowania ładowni.
Przyglądamy się leżącym. Jeden jest wysoki, drugi średniego wzrostu, obaj bruneci. To bracia Wacek i Henryk Lipkowscy z wachty, którą mamy zmienić.
- Co się stało? Dlaczego ich związaliście? Co zrobili?
- Nic nie zrobili, ale boimy się, że uciekną, gdy zobaczą Afrykę.
Wacek znany był powszechnie jako „Struś starszy”, Henio - jako „Struś młodszy”...
Dziś rankiem, poważnie i dumnie,
Do portu zawinął nasz „Lwów”.
Na rejach i masztach - tak tłumnie.
Na ląd dostaniemy się znów...
Tak zaczynał się wiersz, którym Kazimierz Poczobutt z drugiej wachty uczcił nieoczekiwane rzucenie przez nas kotwicy w al meriya, co w języku Maurów oznaczało wieżę strażniczą i port. Dziś jest to port Almeria. Dawniej należał on do królestwa Granady. Wyczerpanie się zapasów słodkiej wody, początki szkorbutu i brak świeżego prowiantu zmusiły „Lwów” do zawinięcia na redę tej miejscowości.