Nad miastem już przed wiekami zawisł Castello de San Cristobal; zamek ten po dziś dzień czaruje przybyszów swymi ruinami i czterema wieżami - pozostałość po Maurach. Na niektórych ulicach górzystej Almerii, zwłaszcza na przedmieściach, nie ma domów, mieszkania wykute są wprost w skałach; mają drzwi i okna, ale nie przestają być przez to skupiskiem tajemniczych jaskiń, pełnych uroku i grozy.
Korzystając z postoju na redzie, usiłujemy doprowadzić „Lwów” do pięknego wyglądu. Rdzawe zacieki na białych burtach, pozostałość po przejściu przez „ryczące czterdziestki”, myjemy słodką wodą z piaskiem. Mydlika nie używamy, by nie zmyć samej farby. Każdą najmniejszą nawet plamkę rdzy trzeba wystukać młotkiem i zakonserwować minią. Po jej wyschnięciu pokrywamy wszystkie te miejsca białą olejną farbą, najoszczędniej jak można.
Stoimy z kolegą na wywieszonej za burtą desce, zwanej stelingą, i szorujemy piaskiem górne zaoblenie rufy, w którym umieszczono iluminatory. Teraz, w porcie, wszystkie są otwarte. W jednym z iluminatorów spostrzegamy dziwne owoce, podobne do fioletowej cebuli. Takich nigdy jeszcze nie mieliśmy możności podziwiać. Przyglądamy się im z ciekawością. Leżą w nie oświetlonym pomieszczeniu i nie możemy ich dobrze obejrzeć. Kolega nie namyśla się długo, wsuwa rękę przez iluminator, by wydostać egzotyczny owoc. W tej samej chwili dochodzi nas głos „z nieba”:
- Znaczy, dlaczego tak żartujecie?!
Nad nami, oparty o reling, stoi kapitan i przygląda się naszej robocie oraz zamiarom wydostania owocu świeżej figi z jego prywatnego magazynku.
Słowa kapitana, wymówione dobitnie przez zaciśnięte zęby, podcięły nogi koledze. Zanim się zorientowaliśmy, co się może stać, spostrzegłem, jak odchyla się do tyłu i leci głową w dół - do wody! W tej tragikomicznej chwili najbardziej zafrapowało mnie, czy zdąży wypuścić owoc, czy też zabierze go ze sobą do Morza Śródziemnego? Odetchnąłem: ręka, która wysunęła się z iluminatora, była pusta.
Po chwili usłyszałem znów głos „z nieba”, tym razem zaniepokojony:
- Znaczy, on umie pływać?
- Tak jest, panie kapitanie! - odpowiedziałem natychmiast, ale nie byłem pewny, czy kolega nie zdrętwiał z przerażenia. Miałem już zamiar skoczyć za nim do wody, gdy ukazał się na powierzchni i prawidłowo, z twarzą prawie zanurzoną, podpłynął do trapu.
I wreszcie - Genova la Superba! Genua - miasto rodzinne Kolumba. .Skończy się wreszcie to życie w porcelanie, jedzenie porcelany i oddychanie porcelaną. Ładunek przyszedł w dobrym stanie. Odbiorcy są zadowoleni. Nas cieszy, że rozstajemy się już z glinką i nie będziemy w niej spali. Na razie, na pożegnanie bijemy się jej grudkami jak śnieżkami, w obłokach białego pyłu.
Jeden z kolegów rzucał bryłkami ponad otwartą ładownią, za której obramowaniem ukrył się jego przeciwnik. W chwili gdy puścił w niego sporą bryłę, atakowany schował się za komings, a bryła trafiła w czoło starszego, elegancko ubranego pana, podchodzącego właśnie do ładowni.
Wytworzona sytuacja była nad wyraz przykra. Uczeń, który rzucił bryłę, miał około sześciu stóp wzrostu, do szkoły przyszedł z pierwszego roku prawa, nie lubił ludzi umundurowanych, postawił na wysokim poziomie orkiestrę okrętową złożoną z mandolin i gitar, ładnie malował i rzeźbił w drzewie, był najlepszym obrońcą w drużynie piłki nożnej.
Uznając swą winę przyjął najbardziej wyszukaną postawę, wyrażającą prośbę o wybaczenie, ale nie pozbawioną godności własnej człowieka nie znoszącego kłamstwa. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach i pochylał się w ukłonach jak wcielenie Dalaj Lamy. Był to Michał Niczko.
Uderzony - wytworny dyrektor firmy odbierającej ładunek - został kompletnie rozbrojony. Uśmiechnął się przyjaźnie i ręką dał znak, że jest mu nawet przyjemnie, iż miał zaszczyt zwrócić na siebie uwagę wielkiego Dalaj Lamy. Ocierając z twarzy ślady glinki, oświadczył kapitanowi, który znalazł się właśnie koło niego, że zazdrości mu tak bardzo sympatycznych marynarzy. Michał od tej chwili pozostał na zawsze „Dalaj Lamą”.
Wśród niezliczonej ilości statków wchodzących i wychodzących z Genui naszą uwagę najbardziej przykuwały żaglowce. Były nam bliskie, zrozumiałe. Uważaliśmy je za swoich krewnych. Znaliśmy już te, które stały w porcie, wszystkie jednak były mniejsze od naszego. Któregoś dnia zobaczyliśmy idący do portu duży żaglowiec. Przez lunetę odczytaliśmy nazwę: ,,Bayard”, jeden z nielicznych już long-courriers[4] marynarki francuskiej.
Nie nasyciliśmy się jeszcze widokiem „Bayarda”, gdy w niedzielę pojawił się na horyzoncie inny duży żaglowiec. Ten nosił na sobie ślady zmęczenia ciężką drogą. Duże zacieki rdzy świadczyły, że musiał być dobrze spłukany słoną wodą. Na grocie miał złamaną bramstengę. Widoczny był brak jednej łodzi ratunkowej. Wygląd żaglowca mówił o Przygodzie, pachniało od niego „niedźwiedzim mięsem”, jak Jack Londón nazywał pokonane trudności ponad codzienną miarę.
Żaglowiec niósł banderę niemiecką. Na dziobie wyczytaliśmy nazwę: „Guarneri”. Imię skrzypiec, z których można było wydobyć tony znacznie silniejsze niż ze słodkobrzmiących Amatii lub Stradivariusów.
„Guarneri” przykuwał wciąż naszą uwagę; postanowiliśmy wybrać się do niego na łodzi ratunkowej, tak jak to zawsze robiliśmy, ilekroć któryś ze statków mocniej nas interesował. Zanim jednak spuściliśmy naszą szalupę, od „Guarneri” odbiła łódź ratunkowa kierując się wprost na nas.
Wiosłowali ładnie. Gdy podeszli bliżej, z przyjemnością przyglądaliśmy się wioślarzom. Podobały nam się ich duże noże, które mieli przy pasach. Przy sterze siedział drugi oficer.
- Czego Niemcy mogą chcieć od nas? - Obserwowaliśmy ich, ale dyskretnie. Żaden z nas nie położył się na burcie. Służbowi przyjęli szalupę i zameldowali o niej służbowemu oficerowi. Po chwili przybyły oficer zniknął za drzwiami prowadzącymi do kajutkompanii.
Marynarze natychmiast opowiedzieli nam swoje dzieje.
Przyszli z Ameryki Południowej. Mieli ciężką drogę, stracili żagle, reje na grocie i bramstengę, zabrało im łódź ratunkową. Podróż przedłużyła się przez to znacznie. Przyszli do Genui bez prowiantu i bez wody. Po raz ostatni jedli wczoraj rano. Wczoraj też wypili ostatnią wodę. Przyjechali prosić o prowiant. Wodę otrzymali już od Włochów. Jest święto, w mieście niczego nie dostaną...