Z miejsca wszyscy pozazdrościli im tylu przygód. „Naród” nie widział w nich Niemców, lecz bliskich sobie ludzi z Przygody. Nie wyczytaliśmy o nich w książkach, lecz mieliśmy ich przed sobą żywych, opowiadających o swych twardych przejściach jak o codziennych sprawach. Byliśmy gotowi oddać im wszystko, co posiadamy, tylko za to, że zwrócili się do nas.
Nikt nie chciał ich zapytać, dlaczego zwrócili się właśnie do nas, ale to wszystkich najbardziej intrygowało. W „narodzie” znów zawrzało od dyskusji. Znowu wyszły na jaw zakorzenione, dzielnicowe różnice.
- Bo uważają nas za dobrych! - twierdzili jedni.
- Bo uważają, że nadal musimy im zawsze wszystko dawać! - gorączkowali się drudzy.
I naraz powstało pytanie: - Więc nie dawać? - Ale wtedy wszyscy wspólnie orzekli, że trzeba dać: - Gdybyśmy mieli tylko brać wszystko od wszystkich, bylibyśmy tak samo jak oni narodem pozbawionym etyki. Naturalnie, że dać!
I teraz, nie wiadomo dlaczego, „naród” wyobraził sobie, że kapitan niczego Niemcom nie da i wielki zapanował z tego powodu niepokój. Jak gdyby nigdy nic nas od nich nie dzieliło, gotowi byliśmy dać wszystko. Ale czy da kapitan?
Po chwili zjawił się oficer niemiecki i wywołał z szalupy dwóch swoich marynarzy. We trójkę, wraz z czekającym już na nich naszym prowiantowym, udali się do magazynów. „Naród” odetchnął. Z zadowoleniem przyglądaliśmy się, jak z workami pełnymi żywności odbijali od naszego trapu.
Ciekawiła nas rozmowa kapitana z niemieckim oficerem. Wiele o niej nie dowiedzieliśmy się, ale jeden z naszych oficerów wyjawił, że kapitan widocznie również czyta Mickiewicza, bo powiedział po odejściu gościa.
- Znaczy, „i Niemcy są ludzie!”
OJCIEC WIRGILIUSZ
Postój „Lwowa” w Genui przedłużył się z powodu braku ładunku. Dużo żaglowców, podobnych do naszego, stało na redzie. Wszyscy czekali.
Zdobycie ładunku było dla nas koniecznością: musieliśmy zaopatrzyć się w żywność, bo z powodu braku chłodni część zapasów zepsuła się. Musieliśmy także zaopatrzyć się w płótno żaglowe i liny. Stare żagle wciąż potrzebowały naprawy.
Oczekiwanie urozmaicaliśmy sobie wycieczkami na ląd. Co trzeci dzień mieliśmy „wyjście” od rana. Zwiedzaliśmy, co się dało, przy czym sami sobie układaliśmy program wycieczek. Jeśli była duża różnica w zainteresowaniach, chodzenie w kilku bez ściśle określonego planu kończyło się zwykle nieporozumieniem. Dopiero teraz mogliśmy ocenić mądrość ludzi starożytności i średniowiecza, którzy zamiast nic często nie mówiącego nazwiska dodawali do imienia nazwę rodzinnego miasta lub miejscowości. Na przykład: Tales z Miletu, Arystarch z Samos, Erazm z Rotterdamu. Celność takiego nazywania ludzi sprawdziliśmy na sobie.
Z jakiego miasta każdy z nas pochodzi, wiedzieliśmy dobrze z „zawodów burtowych”. Wieczorami przed zaśnięciem rozgrywaliśmy walki pomiędzy sterburtą a bakburtą, dzieląc się na dwa obozy w zależności od tego, po której burcie kto spał. Zawody były poetyckie i międzymiastowe. Poetyckie polegały na wyrecytowaniu przez siebie ułożonego wiersza, który by ośmieszał kogoś ze śpiących po przeciwnej burcie. Gdy tylko skończył się wiersz z jednej burty, druga musiała natychmiast odpowiedzieć. Inaczej przegrywała walkę. Poezji było w tym niewiele, ale wszystko musiało być rymowane.
Zawody międzymiastowe nosiły inny charakter. Była to proza, przy pomocy której należało ośmieszyć rodzinne miasto kogoś z przeciwnej burty. Jedynym warunkiem gry był zakaz obrażania się. Wygrywała ta burta, która potrafiła dowcipniej ośmieszyć przeciwników. Jeśli zabrakło konceptów, pomysły powtarzały się, a walka się przeciągała.
I tak Piaseczno otrzymywało podobno gazety tylko wówczas, jeśli na święta zjawił się tam pewien uczeń Szkoły Morskiej. Właściwie gazety nie były tam w ogóle potrzebne, ponieważ w mieście tym nikt oprócz owego ucznia nie umiał czytać. Uczeń zaś też właściwie słabo czytał, sylabizował, więc wystarczała mu jedna gazeta na rok.
Wilno słynęło z tego, że zamiast do domu starców, którego tam nie ma od czasów Giedymina, wszystkie staruszki i staruszków wyprowadzano za Ostrą Bramę, gdzie pożerały ich wilki.
Z takich to „zawodów międzymiastowych” wiedzieliśmy dobrze, kto z jakiej miejscowości pochodzi. Nabierało to szczególnego znaczenia zwłaszcza przy zwiedzaniu dużych miast portowych, do których zawijaliśmy. Dla kogoś, kto na przykład do Londynu trafił z Kowla, wyjście samemu na ląd było nie lada problemem.
Na szczęście czy nieszczęście dla nas Siaś pochodził z Warszawy i uczył się w gimnazjum języka angielskiego. Będąc więc ostatnio w Londynie wszędzie chodziliśmy we trójkę: Siaś, Dalaj Lama i ja. Dalaj Lama uczył się niemieckiego, ja - francuskiego, wobec czego tylko Siaś wchodził w rachubę, jeśli trzeba było coś załatwić z Anglikami. Kiedyś, po kilkugodzinnej wędrówce ulicami Londynu, zdecydowaliśmy, że trzeba kupić owoców. Zatrzymaliśmy się przed owocarnią. Siaś poszedł kupić kilka pomarańcz. Za chwilę wrócił, niosąc dużą torbę. Siedliśmy na skwerze, na ławce. Siaś wyjął olbrzymią żółtą pomarańczę. Obierała się słabo. Dzieliła się jeszcze gorzej. I okazała się zupełnie gorzka. W milczeniu przełknęliśmy tę gorycz. Siaś sam nie był tym nabytkiem zachwycony, pomimo że usiłował imponować nazwą „grejpfruty”.
Po zwiedzeniu kilku galerii obrazów i muzeum morskiego pojechaliśmy do śródmieścia. Zdecydowaliśmy, że najlepiej chyba będzie, jeśli napijemy się herbaty: - Siasiu, zaprowadź nas na herbatę! - Siaś począł uważnie studiować wszystkie reklamy z jednej i z drugiej strony ulicy, aż wreszcie oznajmił, że „ma” herbaciarnię. Pokazał nam napis: TEA-ROOM. - Tea to jest herbata - wyjaśnił. Dalaj Lama ucieszył się, że będziemy pili herbatę z rumem. Ale Siaś sprostował, że to jest jedynie uderzające podobieństwo dźwiękowe, sam zaś wyraz oznacza - niestety - tylko pokój.