Weszliśmy po schodach wysłanych dywanem na pierwsze piętro. Olbrzymi puszysty dywan tłumił odgłos naszych kroków. Ściany wykładane były boazeriami, przy stolikach siedziały bardzo wytworne damy. Pośrodku sali stał stolik z czterema krzesłami. Postanowiliśmy dotrzeć do niego. Wydawało nam się, że wszyscy patrzą na nas i że zupełnie do tego miejsca nie pasujemy. Byliśmy spaleni słońcem i wiatrem, każdy miał przeszło sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Po kilku tygodniach pracy na statku nie mieściliśmy się w naszych marynarskich bluzach, olbrzymie węzły czarnych krawatów piętrzyły się na piersiach, przez co wyglądaliśmy jak atleci.
Ułożyliśmy czapki na czwartym krześle i siedliśmy przy stoliku. Natychmiast zjawiła się kelnerka. Jej wytworność oszołomiła Siasia. Czekaliśmy z niepokojem, kiedy odzyska mowę. Na razie badał kartę podaną przez uroczą kelnerkę. Tak musiała wyglądać Madelon z piosenki, ale wątpiliśmy z Dalaj Lamą, czy można się jej dotykać.
Nareszcie usłyszeliśmy głos Siasia. Kelnerka powtórzyła, zapisała w swoim notesiku i znikła. Marzyliśmy o dużej szklance herbaty z cytryną: - Siaś, cytrynę zamówiłeś? - Ale Siaś zapomniał nazwy cytryny po angielsku i nie zamówił.
- Siaś, a ciastka zamówiłeś? - szeptaliśmy z Dalaj Lamą.
- Nie, też zapomniałem, jak się nazywają!
W absolutnej ciszy czekaliśmy na herbatę. Siedzieliśmy tak cicho, że byłoby słychać brzęk much. Ale nie było tutaj nawet much. Panie przestały między sobą rozmawiać. Natychmiast spuszczały wzrok na filiżanki, jeśli któryś z nas kierował na nie swe spojrzenie. Nie było ani jednego mężczyzny na całej olbrzymiej sali. Same panie!
Nie można było wybrać sobie jakiegoś Ojca Wirgiliusza, którego moglibyśmy - jak w dziecinnej zabawie - naśladować. Przypomniała nam się teraz ta piosenka: „Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto czterdzieści troje, hejże dzieci, hejże ha, róbcie wszyscy tak jak ja...” A dzieci stojąc wokół Ojca Wirgiliusza powtarzały dokładnie - jak w zwierciadle - każdy ruch, który wykonał.
- Siasiu, dokąd żeś ty nas zaprowadził? - szeptaliśmy jak można najciszej.
Zjawiła się kelnerka. Postawiła przed każdym z nas malutką filiżaneczkę z odrobinką herbaty. Zawartość każdej filiżanki można by mierzyć naparstkiem. Nie wiedzieliśmy, że istnieją takie filiżanki. Chyba dla lalek? Siaś oniemiał, podobnie jak i my. Ponieważ wszyscy milczeliśmy, kelnerka postała chwileczkę, położyła kartę na stole i odeszła.
Kto teraz będzie Ojcem Wirgiliuszem? Jak to się tutaj pije? Właściwie, nie ma czego pić... Czy to wypić duszkiem, czy maczać usta? Łyżeczką chyba nie... Cukru nie dała, więc herbata jest słodzona. A może gorzka? Wstydziliśmy się wysunąć rękę po filiżankę. Palce mieliśmy kwadratowe od ciągłej pracy przy linach, zgrubiałe. Dłonie z trudem nam się domykały. Te filiżanki będą bardzo zabawnie wyglądać w naszych rękach.
Pomimo naszej woli, po pierwszym przytknięciu filiżanki do ust nic w niej nie pozostało. Herbata była gorzka.
- Siasiu, cóżeś ty zamówił? - pytaliśmy obaj szeptem.
- Przecież wypiłeś przed chwilą. Chińska herbata! - wyjaśniał Siaś.
To na pewno trzeba było trzymać filiżankę w obu dłoniach, a wypić trzema i pół haustami - biadał Dalaj Lama. - Czytałem o tym! Siasiu, czemuś nas nie uprzedził?
Siasiowi uszy płonęły. Oczami zwabił kelnerkę. Zapłacił. Teraz trzeba było wyjść z tego wspaniałego zakładu po wypiciu naparstka herbaty. Sami sobie wydawaliśmy się bardzo zabawni i z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu. Byliśmy przekonani, że po naszym wyjściu zapanuje w lokalu ogólna wesołość. Wstaliśmy, po czym z wyrazem twarzy ludzi, którzy ugasili pragnienie i wiedzą czego chcą, idąc jeden za drugim, opuściliśmy wspaniały Tea-Room dla pań.
- Siasiu, naucz się jeszcze tych paru słów, takich jak mięso, cytryna - prosiliśmy, wybierając się na wystawę kolonii angielskich w Wembley pod Londynem.
Oszołomieni widokiem żywych Hindusek i Murzynek oraz posągiem naturalnej wielkości księcia Walii na koniu, wykonanym... w maśle kanadyjskim, znów zaczęliśmy nękać Siasia, by nas zaprowadził do restauracji i dał coś solidnego do zjedzenia. Wspaniała restauracja na wystawie nie przedstawiała się groźnie. Podeszła do nas kelnerka i Siaś zaczął badać kartę.
- Siasiu, weź coś z mięsa!
Siaś czytał, czytał, potem pokazał kelnerce. Kelnerka powtórzyła i za chwilę postawiła przed każdym z nas malutki placuszek z ananasową marmoladą w środku.
- Siasiu, postaraj się, żeby dała coś solidnego!
Siaś znów czytał, wreszcie spytał:
- Chcecie królika?
- A nie pamiętasz, jak się nazywa szynka, schab, wołowina, befsztyk, w ostateczności kotlet cielęcy? Dlaczego królik?
Bo tu napisano „walijski królik” i niedrogo. Jedliście kiedyś walijskiego królika?
- Niech będzie królik, tylko po jednym dla każdego. Jesteśmy głodni!
Siaś zasygnalizował i zjawiła się kelnerka. Powtórzyła, Siaś sprawdził, czy się nie omylił. Czekaliśmy na walijskiego królika.
- Czytałem w książce „Na szerokiej drodze”, że Jesteśmy Anglii jedną z najsmaczniejszych potraw jest królik w potrawce. Może lepiej było zamówić królika w potrawce, Siasiu? - mówił Dalaj Lama.
- Nie wiem, jak jest po angielsku „królik w potrawce” - tłumaczył się Siaś. I przechodząc do ataku zapytał z kolei nas:
- Ty umiesz po niemiecku. Powiedz więc, jak jest „królik w potrawce” po niemiecku? A może ty wiesz, jak jest po francusku?
Nic nie odpowiedzieliśmy. Rzeczywiście nie wiedzieliśmy, jak jest „królik w potrawce” po niemiecku i po francusku. Dlaczego więc wymagaliśmy, by Siaś wiedział, jak jest „królik w potrawce” po angielsku?
- Ale czy zamówiłeś trzy króliki? - dopytywał się Dalaj Lama.
- Zamówiłem trzy walijskie króliki! - zapewnił nas Siaś.
Po chwili zjawiła się kelnerka i postawiła przed każdym z nas... grzankę z roztopionym na niej kawałkiem szwajcarskiego sera.