Выбрать главу

- Siasiu, przecież to ser!

Siaś usiłował wyjaśnić, co zaszło. Okazało się, że na karcie zamiast „b” było „re”. Welsh rerebit była to grzanka z serem, a rabbit spokojnie pozostał królikiem. Od tego czasu już nigdy niczego nie zamawialiśmy w re­stauracji, tylko kupowaliśmy po wskazaniu palcem i sprawdzeniu ceny.

W Genova la Superba, czyli w przepysznej Genui, zwiedziliśmy we trójkę Cimitero di Staglieno, przepiękny cmentarz z najwspanialszymi rzeźbami. Przechadzaliśmy się takimi ulicami, jak Via Roma czy Via Venti Settembre, zachodziliśmy na Piazza Acquaverde z pomnikiem Kolumba, u którego stóp klęczała Ameryka. Zwiedzaliś­my także niezliczone ilości galerii obrazów, a nawet Palazzo Municipale, gdzie Siaś chciał zobaczyć własnoręczne podpisy Kolumba, a Dalaj Lama skrzypce, na których własnoręcznie grał Paganini.

Postanowiliśmy wreszcie zwiedzić genueńską szkołę morską, by porównać ją z naszą w Tczewie. Operując trzema językami, sądziliśmy, że uda nam się rozmówić w tej wspaniałej szkole. Woźny nie zrozumiał żadnego z na­szych języków i wolał nas zameldować dyrektorowi. Wy­soki pan z długą siwą brodą podobny był do biblijnego apostoła i to nas onieśmieliło.

Dyrektor zapytał, czy mówimy po francusku? Odpo­wiedziałem „tak”, ale ani słowa więcej. Wówczas spytał, czy mówimy po niemiecku? Dalaj Lama odpowiedział „tak”, ale również ani słowa więcej. Wreszcie dyrektor spytał jeszcze, czy znamy angielski? Siaś przytaknął i za­milkł. Wprowadziło to dyrektora w doskonały humor i zaczął nas oprowadzać po szkole. Zaszliśmy najpierw do gabinetu elektrotechnicznego. Wszyscy naraz odzyskaliś­my mowę i zaczęliśmy wykazywać się znajomością oglą­danych przyrządów. Wstydziliśmy się przyznać, że po­dobnych w naszej szkole nie mamy, więc wszystko, co kiedykolwiek widzieliśmy jeszcze w gabinetach gimnazjal­nych lub dobrze znaliśmy z obrazków, natychmiast w niej umieszczaliśmy - i to aż w trzech językach. Gdy kończy­liśmy zwiedzanie, dyrektor zdumiony był bogactwem ga­binetów naszej tczewskiej szkoły. My sami dziwiliśmy się nie mniej, że taką masę gabinetów potrafiliśmy w niej urządzić.

Ładunku nie mogliśmy jakoś dostać. Kapitan, korzy­stając z przedłużającego się pobytu we Włoszech, posta­nowił wystarać się dla nas o audiencję u papieża. Ówczes­ny papież był uprzednio nuncjuszem w Polsce, więc udało się tę sprawę załatwić.

Na Rzym ruszyliśmy pod dowództwem samego kapita­na. Po raz pierwszy wystąpił on na lądzie jako bezpośredni nasz przełożony oraz „kierownik pielgrzymki” i nie miał doświadczenia w prowadzeniu wycieczki składającej się z Erazmów nie z Rotterdamu oraz Talesów nie z Miletu.

W drodze do Wiecznego Miasta kapitan - na podsta­wie spostrzeżeń poczynionych podczas wędrówki na dwo­rzec i w pociągu - postanowił w jakiś sposób zapewnić sobie jednakowy sposób bycia całej wycieczki. Nie mając pewności, czy będziemy wiedzieli, jak się zachować pod­czas audiencji, kazał nam ślepo naśladować wszystkie swoje ruchy.

W sali audiencjonalnej, podczas oczekiwania na wejście Głowy Kościoła, kapitan dostrzegł kurz na swych półbucikach. Wyjął chusteczkę i leciutko strzepał dostrzeżony pył. W tej samej sekundzie wszyscy - jak jeden mąż - wydobyli chusteczki i zaczęli strzepywać kurz z obuwia. Szczęka kapitana przeleciała na „sztorm”. Wyprostował się i schował chusteczkę do kieszeni. Obie wachty naśla­dowały go jak automaty. Kapitan przez zaciśnięte zęby rozpoczął przemówienie:

- Znaczy...

Na szczęście otwarły się podwoje i ukazał się w nich papież Pius Jedenasty.

ELBA

Zsilnym północnym wiatrem szliśmy z Genui do Portoferraio na wyspie Elbie. Zaistniała wreszcie możliwość otrzymania ładunku rudy żelaznej z Piombino lub Portoferraio. Zdobycie ładunku dla sześćdziesięcioletniego ża­glowca pod nie znaną nikomu na świecie banderą, nie na­leżącego do żadnej kompanii okrętowej utrzymującej stałe kontakty handlowe z firmami maklerskimi, było czymś, co graniczyło z niemożliwością. Musiał tego jednak doko­nać kapitan „Lwowa”, jeśli chciał, by okręt żył, by mógł zapracować na nowe liny, nowe płótno żaglowe i mate­riały do konserwacji, na zakup świeżego prowiantu dla załogi. Mogliśmy przecież liczyć wyłącznie tylko na włas­ne siły.

Idąc pod wszystkimi żaglami, przyglądaliśmy się teraz opisanemu w locji łańcuchowi górskiemu, który „zato­nął” kiedyś pomiędzy Piombino i Korsyką. Szczyty gór sterczały z wody w postaci wysp i wylądały jak bardzo prymitywna dekoracja w amatorskim teatrze. Najwyższy szczyt tego łańcucha stanowiła Monte Capenne na Elbie.

Elba, zwana w starożytności przez Greków Zakopconą - od sadzy unoszącej się nad hutami wytapiającymi żela­zo - posiadała złoża rudy żelaznej, które znów, jak za czasów Etrusków, były eksploatowane. Rzuciliśmy kotwi­cę na redzie największego portu tej wyspy, Portóferraio, i rozpoczęliśmy czekanie na ładunek. Wznowiliśmy nieustające nigdy prace konserwacyjne. Roboty tego typu nie tylko, że się nigdy nie kończyły, ale wprost przeciwnie - im bardziej rozszerzaliśmy zakres prac konserwacyjnych, tym więcej mieliśmy styczności z częściami nie za­konserwowanymi .

Odpowiedzialność za utrzymanie statku w dobrym sta­nie ponosił starszy oficer. Ten mógł nas zatrudnić o każ­dej porze dnia czy nocy. Ilu by nas nie miał do pracy, za­wsze mu było mało. Często w morzu - jako nadwachta, to znaczy ci, którzy za cztery godziny obejmą służbę i muszą być bezwzględnie wypoczęci - leżeliśmy w przepi­sowym miejscu na dziobie, najbardziej oddalonym od zwykłej trasy wędrówek starszego oficera, i opalaliśmy się. Jeśli jednak znaleźliśmy się w zasięgu jego wzroku i głosu, musieliśmy stawać się niewidzialni, by uzyskać spo­kój. Wpadał na bak i, widząc nas opalających się, uśmie­chał się przyjaźnie, gdyż sam bardzo się lubił opalać.

- Nu co, apalatie się? - mówił miłym głosem.

Naraz widok kilkunastu ludzi leżących w słońcu i nic nie robiących przypominał mu ilość prac, jakie mogliby wykonać. Starszy oficer brał górę nad wrodzoną dobrocią człowieka; potrzeby żaglowca - nad bezsprzecznym pra­wem do odpoczynku dla ludzi, którzy za parę godzin pój­dą na służbę.