- Do dźjabła! - zaczynał ryczeć. - Nic nie robitie! Chaliera! Nikogo nie ma do roboty!
Jak stado spłoszonych ptaków znikaliśmy z baku do międzypokładu, byle nie słyszeć strasznego krzyku.
- A chaliera! Przestali się apalat'! - litował się nad nami natychmiast.
Kiedyś w niedzielę starszy oficer udał się z nami na zwiedzanie wyspy. Wszyscy, w dzieciństwie jeszcze, zdążyliśmy zobaczyć ostatni blask zachodzącej gwiazdy Napoleona w postaci niezliczonych obrazów przedstawiających epizody z jego życia, pocztówek będących w każdym prawie domu, piosenek i książek sławiących jego imię. Na Elbie czuliśmy się tak, jakbyśmy przyjechali do posiadłości starego wujaszka, którego po śmierci zbyt szybko tutaj zapomniano. Gdy bez wielkiego entuzjazmu i szacunku pokazywano nam w rezydencji Napoleona, St Martino, połamane szczątki jego wspaniałego niegdyś łoża - odczuliśmy gorycz.
Z Portoferraio do St Martino droga prowadziła przez rozległe winnice. Na widok wspaniałych winogron starszy oficer, który znał się na wszystkim bez wyjątku, wygłosił lekarzowi okrętowemu pogadankę na temat kuracji winogronowej. W odpowiedzi lekarz wyraził nieopatrznie przekonanie, iż jadłospis uczniowski jest zbyt mało urozmaicony i należałoby go wzbogacić winogronami.
Ówczesny nasz lekarz okrętowy był ginekologiem, w podróż tę wybrał się, by odpocząć. Dbanie o zdrowie „narodu” sprawiało mu zrozumiałą trudność. Zawsze bolało nas to, czego nie przywykł leczyć. Kurował nas więc przeważnie... wiarą w odporność naszych organizmów i za najlepszy środek na nasze dolegliwości uważał zwolnienie od robót. Zwolnienie to mogło być „zwykłe” i wówczas z zasady bywaliśmy dyżurnymi w międzypokładzie, niekiedy po trzech jednocześnie. Mogło być jeszcze zwolnienie „z prawem rozwieszenia hamaka”, nawet w dzień. Istniała co prawda izba chorych, ale ta nie cieszyła się uznaniem ani naszym, ani lekarza. Stanowiła ostateczność.
Każde zwolnienie od robót doprowadzało do szału starszego oficera. Uważał on, że leczenie musi polegać na zastosowaniu jakiegoś cudownego środka, który z miejsca przywraca zdrowie i czyni człowieka zdolnym do pracy. Wobec praktykowanej przez doktora metody leczenia był on „wrogiem numer jeden” starszego oficera. Teraz na wzmiankę o winogronach, „starszy” uznał swoją sytuację finansową za zagrożoną: zamiast farb, lin i płótna - winogrona. Pomysł szaleńca! Do końca wycieczki starszy oficer miał już popsuty humor, tym badziej że sam doktora na tę myśl naprowadził.
Następnego dnia kilku z nas na szalupie pod żaglami wyruszyło z prowiantowym do Portoferraio po świeże zapasy. We dwójkę z Siasiem zostaliśmy wyznaczeni do pilnowania szalupy przy nabrzeżu. Pozostali poszli z prowiantowym po zakupy.
Natychmiast zjawiło się na molo kilku ciekawych, którzy oglądać poczęli egzotycznych ludzi, spod egzotycznej i nie znanej tu nikomu bandery. Siaś z miejsca rozpoczął naukę języka włoskiego. Interesowały go przede wszystkim włoskie nazwy takielunku szalupy. Po chwili dziesięcioletni „nauczyciel” Siasia siedział już w szalupie i próbował sprawności naszych linek przeciągniętych przez bloczki. Wymieniał przy tym nazwę każdej linki.
Siaś był uszczęśliwiony, chłopak - też. Podnosił po kilka razy z rzędu do góry przedni żagiel, po tym zabrał się do podnoszenia ciężkiego gafla, kilkumetrowego drąga okutego z obu stron, wraz z przyszytym doń dużym żaglem z grubego płótna.
Widząc te zmagania malca i bojąc się o całość sprzętu oraz o nas samych, zwróciłem Siasiowi uwagę, że dzieciak może puścić linkę, na jakiej podniósł do góry gafel, i coś połamać lub zwalić gafel któremuś z nas na głowę. Nie dokończyłem jeszcze zdania, gdy poczułem, że zostałem czymś uderzony w nasadę nosa i straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem, stwierdziłem, że ktoś mi polewa wodą twarz. To Siaś maczał za burtą chusteczkę do nosa i polewał mi twarz słoną, piekącą wodą. Siadłem na ławce szalupy i ręką zbadałem nos. Zamiast niego miałem olbrzymią bryłę spuchniętego miąższu, z którego krew sączyła się na drelich. Krew zalewała mi gardło i ciekła z lewego oka. Przerażony malec uciekł, uciekli również świadkowie wypadku stojący na nabrzeżu koło nas. Siedziałem trzymając wilgotną chusteczkę na nosie i czekałem na powrót prowiantowego oraz kolegów.
Siaś zdecydował jednak, że musimy natychmiast wrócić na statek, by lekarz mógł mnie opatrzyć. Zanim zdążyłem zaprotestować, szybko odbił od nabrzeża i za chwilę z dobrym wiatrem rwaliśmy w kierunku zakotwiczonego na redzie „Lwowa”. Dobiliśmy do trapu. Wyszedłem okrwawiony z szalupy na dolną platformę trapu. Z górnej powitał mnie wibrujący na całą redę głos starszego oficera:
- Mordobojstwo na londie urzondzatieeeee! Do komory kotwicznej was zamknę! Chaliera! Ze statku spisze! Biezobrazje! Do czego wy podobni! - i to samo mniej więcej w kółko, ale bezustannie.
Gdy minął pierwszy paroksyzm szału, starszy oficer rzucił się na Siasia, by ten wyjaśnił, z kim się biłem. Siaś opowiedział pozbawioną wszelkiego uroku prawdę.
- Wy z nim zawsze na lond chaditie. Od was prawdy się nie dowiesz! - podsumował starszy oficer wyjaśnienia Siasia.
Lekarz był jeszcze w ambulatorium, które znajdowało się naprzeciw trapu. Popatrzył bezradnie na mój nos i ze wzrokiem błagającym o litość spytał, czy wystarczy mi jeden dzień zwolnienia od robót?
W głowie mi huczało, krew sączyła się do krtani.
- Jeślibym mógł rozwiesić zaraz hamak i położyć się... - odpowiedziałem. Doktor jeszcze raz uważnie po patrzył na mój nos i zakonkludował:
- No cóż, na razie to marmolada. Spuchnięte. Nic więcej zrobić się nie da.
Wyszedłem z ambulatorium razem z doktorem. Lekarz podszedł do starszego oficera i powiedział, że daje mi jeden dzień zwolnienia z tym, że mogę zaraz rozwiesić hamak. Ten rodzaj leczenia wzniecił, jak zawsze, zrozumiałą furię u starszego oficera. Zachłysnął się gniewem, a potem zaczął krzyczeć, że przez doktora nie jest w stanie nic zrobić na statku; że zamiast dawać lekarstwa, które by nas leczyły, doktor robi z nas obłożnie chorych. Zostawił na chwilę doktora i znów rzucił się do mnie: