- Mordobojstwo na londie prowaditie, żeby tylko od roboty utiec! Bez wyjścia we wszystkich portach do końca podróży zostanietie!
Krzyki starszego oficera sprowadziły kapitana:
- Znaczy, panie Konstanty. Znaczy, co się stało? Była to nowa oliwa dolana do ognia:
- Mordobojstwo na londie urzondzają, a potem mówią, że gafel jednemu spadł na nos! Wszystko zawsze robią, żeby nie pracowat'! A doktor, tak jak oni chcą, daje im zwolnienie od robót. W ten sposób żadnej pracy na statku przeprowadzi!' nie można i odpowiadat' za roboty ja nie mogą! Nic ja robit' na tym statku nie mogą!
Staliśmy z Siasiem niemi z poczucia winy, której się dopuściliśmy. Wstydziłem się bardzo swego nosa i trzymałem go zasłonięty chusteczką. Ale starszy oficer dla uzasadnienia swego gniewu kazał mi go pokazać:
- No, pokażtie wasz nos!
Odsłoniłem. Kapitan popatrzył. Jego szczęka, barometr nastroju, przeszła na „change”[5]. Spytał doktora:
- Panie doktorze, może go odesłać do szpitala?
Zanim lekarz odpowiedział, starszy oficer znów wpadł w szał:
- Doktor już mu dał jeden dzień zwolnienia! Teraz jeszcze go wozit' do szpitala? Ilu ludzi będzie się nim opiekowat'? Teraz tyle robót na statku!
- Znaczy, panie Konstanty. Znaczy, pan jest pewien, że jeden dzień zwolnienia od robót wystarczy, żeby wyzdrowiał?
- Nu tak, wystarczy! Oni wszystko robią, żeby nic nie robit'! A doktor tylko im pomaga. Im nigdy nic nie jest. Robit' tylko nie ma komu!
Słuchałem tego wszystkiego połykając krew, która nie pozwalała mi oddychać swobodnie. Wstyd mi było, że wróciliśmy z Siasiem na statek. Należało poczekać na brzegu, wrócić ze wszystkimi i nic nikomu nie mówić, tylko pracować dalej i nie zwracać na siebie tyle uwagi.
- Znaczy, panie doktorze. Znaczy, pan jest tego same go zdania, że to nie jest nic groźnego?
Kapitan z widocznym niepokojem przyglądał się mojej namiastce nosa. Lekarz nieśmiałym głosem wyjaśnił, że teraz wszystko jest obrzęknięte i nic na razie powiedzieć nie może.
Kapitan oddalił się razem ze starszym oficerem, który nie przestawał się denerwować.
- I hamak mu jeszcze pozwolił rozwiesit'!
Na szalupę do Siasia poszedł inny uczeń i popłynęli, by zabrać z lądu prowiantowego. Dyżurny międzypokładu pomógł mi rozwiesić hamak. Wśliznąłem się do niego jak do „ziemi obiecanej”. Długo krwawiłem. Krwią przesiąkła cała poduszka. Wieczorem zacząłem badać połamany nos. Rzeczywiście, był tak spuchnięty, że nic w nim nie mogłem rozeznać. Dalaj Lama kilka razy zajrzał do mnie, chciał mi przynieść obiad i kolację. Ale jeść mi się zupełnie nie chciało.
W nocy zabrałem się jednak do nosa. Bałem się, że poprzesuwane chrząstki pozrastają się i trzeba je będzie potem łamać. Wobec tego, nie zważając na ból, zacząłem je ustawiać, tak jak mi się zdawało, że powinno być.
Minęła noc. Wstałem przed pobudką, wymyłem okrwawioną twarz. Włożyłem czystą bluzę drelichową. Nos wyglądał strasznie, pomimo że z wyjątkiem jednej chrząstki przy lewym oku wszystkie inne udało mi się ustawić prawidłowo. Mogłem już oddychać nosem i krew nie leciała do krtani. Nadal jednak cały nos był spuchnięty i duże skrzepy krwi utworzyły się na jego powierzchni.
Ponieważ miałem dwadzieścia cztery godziny zwolnienia, wolałem przeleżeć w hamaku okres pobudki, śniadania oraz zbiórki do robót. Około godziny dziewiątej uczeń bosmański kazał mi się zameldować u kapitana. Idąc na rufę zakrywałem nos chusteczką. Na pokładzie stał kapitan, który wyjeżdżał na ląd, oraz starszy oficer. Gdy zbliżyłem się, kapitan spytał:
- Znaczy, jak się czujecie? Czy gorączkę macie?
Odsłoniłem nos i powiedziałem kapitanowi, że udało mi się w ciągu nocy poustawiać chrząstki tak, że mogę przez nos oddychać i krew przestała sączyć się do krtani.
- Znaczy, gorączki nie macie i nie potrzebuję was zabierać do szpitala?
Widząc twarz „starszego” odpowiedziałem, że czuję się bardzo dobrze i że... Chciałem dodać, że mogę już pójść do pracy, ale kapitan nie pozwolił dokończyć zdania. Polecił starszemu oficerowi, by dał mi jeszcze dwadzieścia cztery godziny wolne i już na trapie dodał:
- Znaczy, panie Konstanty! Znaczy, hamak też może sobie rozwiesić!
WIEŻA ŚWIĘTOJAŃSKA
Pisanie listów do matki, co początkowo uważałem za wielką atrakcję, wydało mi się nagle bezwartościowe, pomimo że pisałem je przecież z pokładu żaglowca niesionego wiatrem przez morza i ocean. Uświadomiłem sobie bowiem, że wciąż jestem tylko człowiekiem z lądu, który znalazł się na żaglowcu nie w jakiś niezwykły sposób: po ucieczce z domu lub w charakterze pasażera na gapę, ale zwyczajnie, jako uczeń Szkoły Morskiej. Byłem człowiekiem z lądu, który wstąpił do tej szkoły na wydział nawigacyjny, aby stać się nawigatorem.
Gdy w mojej świadomości zakiełkowała ta myśl, postanowiłem napisać do matki dopiero wówczas, kiedy poczuję się nawigatorem. List ten będzie na pewno zupełnie odmienny od tych, które pisałem dotychczas. To, że śpię w hamaku w międzypokładzie dużego żaglowca, że chodzę w mundurze marynarskim z kołnierzem obrzeżonym trzema białymi paskami i z olbrzymią czarną chustą zawiązaną w węzeł na piersiach - to wszystko przestało dawać mi złudzenie, iż jestem już nawigatorem. Musi zajść coś w sposobie myślenia i patrzenia na świat, co dałoby mi tę pewność, że nim jestem.
Wydawało mi się, że musi zajść coś zupełnie podobnego do tego, o czym mówił w Wilnie podczas egzaminów z prawa rzymskiego profesor Bossowski. Będąc przez szesnaście lat adwokatem w Rzymie, opanował on sposób myślenia Rzymian, tych twórców najbardziej ścisłego prawa. Jednym z pytań - jakie przeszły do historii w anegdotach o profesorze - było to, które odnosiło się do widoku z Wieży Świętojańskiej, najwyższej wieży kościelnej w Wilnie, wznoszącej się tuż obok uniwersytetu.
- Proszę pana! Proszę mi powiedzieć, co pan zobaczy u stóp Wieży Świętojańskiej, jeśli pan na nią wejdzie? - każde swe pytanie profesor Bossowski rozpoczynał od dobitnie wypowiedzianego „proszę pani” lub „proszę pana”.