Выбрать главу

Przyszły adwokat lub sędzia, zdumiony tak naiwnym pytaniem, odpowiadał, że zobaczy domy, ludzi, ulice. Je­den powiedział nawet, że zobaczy konie.

- Proszę pana! - wyjaśniał niestrudzenie profesor Bossowski - pan jest prawnikiem i ja pana pytam: co pan zobaczy z Wieży Świętojańskiej oczyma prawnika?

Po wielu początkowo widzianych „domach i ludziach” zobaczyliśmy wreszcie przedmioty i podmioty stosunków prawnych.

Pytanie: jakim mi się wyda świat, gdy będę go oglądał oczami nawigatora? - dręczyło nie tylko mnie. Dręczyło, mniej lub więcej świadomie, chyba każdego z kolegów.

Janek Kuczyński wyrabiał swój nowy światopogląd przez wnikliwe przyswajanie sobie wiedzy o „Lwowie”. Rozpoczął od nauki nazw wszystkich lin na okręcie. Do­tykał każdej kolejno i wymawiał jej długą, zawiłą nazwę; na przykład sterburtgrotbombramnokgording. Długo trzymał każdą linę w ręku, przymykał oczy, by nauczyć się rozpoznawać ją jedynie po dotyku i nie omylić się w sztormową noc.

Inni prześcigali się w wyszukiwaniu i przyswajaniu so­bie nazw takielunku z podręczników angielskich i nie­mieckich. Ci z zadowoleniem szachowali każdego, kto te­go nie umiał.

Byli i tacy, którzy uczyli się na pamięć znaków na ko­minach różnych kompanii okrętowych, zdobywali infor­macje o ilości oraz nazwach statków należących do tych kompanii i tymi wiadomościami zaskakiwali innych.

Najpopularniejszą jednak cechą „nawigatora” był ta­tuaż. Wytatuowany na ręce olbrzymich rozmiarów smok świadczył o indiańskiej wprost wytrzymałości na ból. Gdy kończyły się zajęcia, wówczas właściciele tatuażu zawijali rękawy i chodzili jakimś specjalnie wystylizowanym kro­kiem, w którym czuć było bez wątpienia pogardę śmierci. Olbrzymi zaś, wielobarwny smok, „wykuty” w żywym ciele, wyrastał do godności herbu „nawigatora bez trwo­gi”.

Fajka należała do prymitywów, jak również używanie słów nie wymienianych w żadnym słowniku.

Kto z nas najszybciej dojdzie do patrzenia na świat oczami nawigatora - pozostawało nadal tajemnicą. Na razie pisanie listów z pokładu żaglowca, z którego oglą­dało się świat oczami człowieka z lądu - było profanacją noszonego już munduru. Wobec tego należało poczekać, aż nastąpi przeistoczenie.

Tymczasem z rudą żelazną z Elby, przeznaczoną do Rotterdamu, szliśmy w kierunku Gibraltaru, pozostawia­jąc w dzienniku okrętowym pustą rubrykę „port przezna­czenia”, by zuchwałością swą nie drażnić Posejdona.

„Lwów” nie posiadał chłodni i skąpe zapasy żywności kupione na Elbie, nie mówiąc już o tych, które zabraliś­my z kraju, uległy szybkiemu zepsuciu. Wspaniałe kiełba­sy w beczkach, zalane tłuszczem, miały tak przykry za­pach, że nawet Dalaj Lama śpiewał o nich drugim gło­sem: .”Strasznie ta kiełbasa pachnieee...”

Surowy boczek sam, o własnych siłach poruszał się w dowolnym kierunku. Otrzymywane na śniadanie figi były właściwie kieszonkowymi ogrodami zoologicznymi. Po otworzeniu którejkolwiek z nich można było bez szkła powiększającego zobaczyć żyjątka wszelkich barw, posia­dające od dwóch do stu nóg, uskrzydlone i czołgające się, ślepe i badawczo na świat patrzące, bezbronne i o potęż­nych kleszczach. Zasób wiedzy wyniesionej ze szkół oka­zał się stanowczo niedostateczny, by móc dokonać cho­ciażby pobieżnej klasyfikacji.

Wieprzowina z beczek zmieniła swe jestestwo w gorą­cym klimacie, lecz kucharz Słowikowski nie zmieniał „sa­morodnych” nazw robionych z niej potraw. Moczona, mielona, pokrywana dwoma rodzajami sosów: prowansal lub kiure - pozostawała niejadalna. Sosy różniły się wy­łącznie ilością użytego do nich pieprzu. Przy prowansalu gardło paliło, przy kiure z gardła dymiło. Krokiety z wie­przowiny mimo sosu zatrzymywały się automatycznie w zębach i ani kroku dalej. Lapskasz z suszonych płatków kartoflanych był stęchły i nie do zjedzenia nawet w dy­miącym sosie kiure. Mąka też zatęchła i pomimo że nie zwracaliśmy uwagi na robaki, których nie dało się prze­siać, żurek z niej trudny był do przełknięcia.

Początkowo trzymaliśmy się hasła, że dobry marynarz wszystko zje. Łykaliśmy pospiesznie posiłki udając, że to dopiero jest marynarskie jedzenie - nie jakieś tam zwy­kłe lądowe.

Słabsi nie wytrzymywali jednak. Wychodząc z założe­nia, że za utrzymanie płacimy i należy nam się dobre je­dzenie, udali się z petycją do kierownika nauk, który no­sił tytuł naszego opiekuna. Kierownik nauk zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że nie posiadamy pieniędzy na świeży prowiant. Zakupiona dla nas żywność popsuła się, wobec czego pozostawało jedyne wyjście: wytrzymać! W najlepszej wierze, widząc, że nie potrafi wytłumaczyć głodnym chłopcom, iż statek nic innego nie jest im w sta­nie dać, powiedział szczerze:

- Jeśli nie możecie jeść, to nie jedzcie.

Większość przyjęła to jako oficjalne zwolnienie od je­dzenia. W stosunku do dyscypliny okrętowej byliśmy w porządku: urzędowy opiekun pozwolił nie jeść. Nie jemy więc. Dwa dni nic już nie jemy.

Głodni mijamy Gibraltar. I znów długa granatowa oceaniczna fala kładzie statek na boki. Czujemy, że „Lwów” zachowuje się inaczej niż dotychczas. Po każ­dym przechyle szybko się wyprostowuje, szarpiąc ostro całym takielunkiem. Przychodzi niespodziewanie krótki, silny szkwał. „Lwów” pod naporem wiatru gwałtownie się pochyla i naraz z szarpnięciem wyprostowuje się. Z hukiem pękają liny, a przednia część stengi bukszprytu łamie się tuż przy okuciu i na żaglach wylatuje w powie­trze. Pękają również liny utrzymujące maszty w płaszczyźnie diametralnej. Oba przednie maszty, fok i grot, pochylają się gwałtownie do tyłu.

- WSZYSTKIE RĘCE NA POKŁAD! - pada ko­menda, wydawana w wypadku, gdy statek znajduje się w niebezpieczeństwie. Rzucamy się do roboty.

O natychmiastowym postawieniu nowego bukszprytu nie może być mowy, pomimo że zapasowy materiał ma­my na pokładzie. Na razie grozi nam zwalenie się masz­tów, co równałoby się unieruchomieniu statku. Mimo po­siadanych motorów, ropy jest w zbiornikach tylko tyle, ile trzeba dla uruchomienia dynama i nadania depeszy SOS. Żeby utrzymać maszty, musimy podtrzymać je wia­trem, kładziemy się więc na taki kurs, by wiatr mieć od rufy. Wykonujemy ostrożnie zwrot. Wiatr gna nas teraz w kierunku Madery. Korzystając z siły wiatru zaczynamy zakładać liny, które zapobiegają przewróceniu się masz­tów.