Do wieczora zrobione jest wszystko, co można w tych warunkach zrobić. Zapominamy o rozpoczętej „akcji głodówkowej”. Na kolację wtłaczamy w siebie gotowany boczek, zalany kiure z lapskaszem.
W nocy wiatr cichnie, nad ranem zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Rezygnujemy z malowniczej Madery i usiłujemy dotrzeć do Hiszpanii.
Po kilku dniach słaby wiatr dopycha nas do Kadyksu. Rzucamy kotwicę na redzie. Własnymi środkami i własną pracą ustawiamy nowy bukszpryt. Część rudy z ładowni przerzucamy do międzypokładu, by zmienić stateczność „Lwowa”. Teraz już nie będzie taki sztywny. Uprzednio po każdym przechyle zbyt gwałtownie, za szybko się wyprostowywał i to spowodowało pęknięcie stengi bukszprytu.
Stracony czas nie przysporzył nam ani pieniędzy, ani prowiantu. Kupiliśmy trochę dżemu w puszkach, ale na nic więcej nie było nas stać.
Znów wyruszyliśmy na ocean. Musieliśmy iść daleko na zachód, by przy zachodnich wiatrach, przeważających w okolicach Zatoki Biskajskiej, nie znaleźć się w tej pułapce na żaglowce, z której jedynym wyjściem są skaliste brzegi Hiszpanii. Szliśmy długo na północny zachód, aż nagle wiatr ucichł.
Byliśmy za Azorami, gdy przyszła cisza z olbrzymią martwą falą. W powietrzu nic się nie działo, tylko ocean jak gdyby wzdymał się i opadał, bez względu na porę dnia i nocy. Nie trzymany już wiatrem „Lwów” zmienił się w martwą, automatyczną zabawkę. Bezsilnie przewalał się z burty na burtę, maczając niemal końce grotrei w oceanie.
Urwany nit przelatywał w pustym wnętrzu rei z jednego jej końca w drugi. Słyszano go dotychczas tylko raz, w czasie największego przechyłu w jednym ze sztormów. Teraz toczył się nieprzerwanie tam i z powrotem, głośno odbijając się o żelazne ścianki. Po paru dniach huk tego latającego żelaza stał się nie do zniesienia. Był jakimś niesamowitym dźwiękiem, wydawanym przez bezwolny, jakby w agonii znajdujący się okręt.
Złote słońce, granatowy ocean i łoskot miotanego wewnątrz rei żelaza były jedynymi towarzyszami głodu. Żelazny zapas konserw zabranych jeszcze w którymś z poprzednich rejsów z Brazylii, okazał się niejadalny. Rano dostawaliśmy gorzką kawę, wyłącznie z cykorii, oraz łyżeczkę dżemu. Rozdział marmolady stał się udręką dla wszystkich „starszych” przy poszczególnych stołach. Odrobina dżemu mniej niż w porcji sąsiada doprowadzała do głośnych protestów i bójek. Obiad składał się z niewielkiej ilości stęchłej mąki' w gorącej wodzie, racjonowanej z drżeniem rąk przez wydającego posiłki. Zrozumieliśmy wszyscy pojęcie „słodka woda”. Wydzielano ją już wyłącznie do picia. Kolacja składała się z kawy oraz malutkiego kawałka suchara.
Z wyraźnymi oznakami szkorbutu rozpoczęliśmy drugi tydzień ciszy. Wertowaliśmy książki traktujące o wiatrach w tych okolicach Oceanu Atlantyckiego. Bardziej zaawansowani w języku angielskim czytali je i tłumaczyli. Z map pilotowych wynikało jasno, iż tak długi okres ciszy jest na tym obszarze czymś nienaturalnym. Wiatr powinien przyjść lada godzina.
Prac żadnych nie wykonywaliśmy. Wachty zmieniały się, zdawały sobie służbę. W dzienniku okrętowym w rubryce „kierunek i siła wiatru” pisało się dzień w dzień tylko to jedno straszne słowo: CISZA.
Rozmowy toczyły się wyłącznie wokół jedzenia: kto i co by zjadł? Sporo było zwolenników jajecznicy, takiej z piętnastu jaj. Przeważał jednak sznycel po wiedeńsku z trzema jajami oraz plasterkiem cytryny na wierzchu. Od tego plasterka cytryny nikt nie chciał odstąpić. Zgadzał się zmienić sznycel cielęcy na befsztyk wielkości płaskiego talerza, ale plasterek cytryny musiał być również.
W drugim tygodniu ciszy rozważania na temat jedzenia kończyły się również na befsztyku czy sznyclu, ale... z naszego kolegi, Jurka Sntosarskiego. Przez pokrewieństwo czy zbieg okoliczności Jureczek był podobny do pięknej gwiazdy filmowej, Jadzi Smosarskiej. Sznycel ze Smosarskiego zaczął wypierać sznycel wiedeński, który uważaliśmy już za nierealny wymysł naszej wyobraźni. Sznycel ze Smosarskiego i dużo, dużo cebuli.
Dziąsła krwawiły nieznośnie, a zęby ruszały się, jakby były tylko niedbale wetknięte. Pesymiści zaczęli obawiać się, że befsztyk okaże się dla nich niedostępny, ponieważ nie będą mogli go zjeść: zębów nie będzie! Wobec tego modne się stały jaja w szklance, po wiedeńsku, by nie tracić czasu na bicie skorupek i żucie.
Trzecia niedziela ciszy. Z jedzeniem sytuacja zupełnie już zła. Zarządzono zbiórkę w międzypokładzie, znów uszczuplonym, tym razem przez leżącą tu rudę. Odgrodziliśmy się od niej starymi żaglami, by pył nie przedostawał się do hamaków i jedzenia. W tak zaimprowizowanym pomieszczeniu zjawił się na zbiórce kapitan. Była to wizyta niezwykła. Byliśmy zaskoczeni.
Kapitan trzymał w ręku grubą czarną księgę. We wszystkich opowieściach morskich o dramatycznym zakończeniu w ostatnim rozdziale zjawia się kapitan z Biblią. Trzymana przez kapitana księga miała wygląd Biblii. Na dany przez starszego oficera znak usiedliśmy.
Na pokładzie pozostali tylko sternicy przy zamarłym od dwóch tygodni sterze, nawigacyjni, którzy kreślili na mapie pozycję z dokładnością do kabla w jednym i tym samym miejscu, oficer wachtowy oraz żywy kawał żelaza miotający się w rei.
Kapitan otworzył czarną księgę i zaczai czytać. Był to opis podróży Magellana dookoła świata. Wybrany rozdział dotyczył głodu, podczas którego załoga ugotowała i zjadła wszystkie skórzane części takielunku. Kapitan nie wyciągał wniosków z przeczytanego rozdziału książki i niczego nam nie zalecał. Rozumieliśmy to jako zapowiedź czegoś jeszcze gorszego, do czego kapitan chciał nas przygotować.
- Chce uratować Smosarskiego i sugeruje, żebyśmy zamiast niego zjedli najpierw buty - domyślali się niektórzy.
Naraz w nocy uderzył wiatr. Przyszedł nagle. Cały „naród” rzucił się stawiać żagle. Postawiliśmy wszystkie. Było nam obojętne czy wiatr je porwie, czy połamie maszty. Lecieliśmy gnani głodem.