Выбрать главу

Wiatr wzmagał się, rósł, przybierał na sile. Zmieniał się w sztormowy. Naśladowaliśmy teraz słynny kliper „Cutty Sark”, który pod wszystkimi żaglami najlepiej chodził w sztormowym wietrze. Mamy być gorsi od „Cutty Sark”?

Żagle - te najstarsze, przygotowane na lato na Morze Śródziemne - zaczęły pękać i rwać się jeden po drugim. Przyszedł deszcz - słodka woda! Mogliśmy się wymyć w słodkiej wodzie. Wiatr zelżał. Wszyscy poszli na reje zmieniać żagle. Zaledwie skończyliśmy, wiatr ponownie przybrał na sile. I znów lecieliśmy gnani sztormowym wiatrem i głodem.

Jak na filmie powtarza się znów ta sama scena: żagle zaczynają pękać i rwać się. W chwili gdy dochodzi do krytycznego momentu - wiatr przycicha. Znów wszyscy na rejach: stawiamy ostatni, najmocniejszy komplet sztor­mowy.

Lecimy już przez Kanał - byle do Rotterdamu. Spotykane statki pasażerskie podziwiają naszą brawurową jaz­dę. Przy silnym wietrze trzymamy na masztach wszystkie żagle, jak „Cutty Sark”. Mijane statki podnoszą różno­barwne flagi kodu sygnałowego. Życzą nam dobrych wia­trów, szczęśliwej podróży. Odpowiadamy, dziękujemy, ale przede wszystkim lecimy co koń wyskoczy. Zapominamy nagle o całym „zejmaństwie” i z odwiecznym polskim za­miłowaniem do koni krzyczymy na żagle - wio, siwki!

Wreszcie, po kilku dniach Rotterdam. Podnosimy flagę „Q” - „zdrowi!” Prosimy o pozwolenie wyjścia na ląd. Ale portowe władze sanitarne są odmiennego zdania: wyjścia nie ma!

Zawirowało nam w oczach. Co?! Nasze jajecznice, któ­re podskoczyły do trzydziestu jaj, befsztyki i sznycle wiel­kości talerza, z plasterkiem cytryny na samej górze - wszystko przekreślone jednym rozkazem lekarza portowe­go.

Nie robimy nic ponad to, co trzeba, by przycumować „Lwów” do nabrzeża. Na śniadanie wypiliśmy ostatni łyk cykorii i zjedliśmy ostatni kęs suchara. Dżem dawno się już skończył. Nagle zjawia się na statku cała ekipa sanita­riuszy. O wstydzie! Wszyscy jesteśmy karmieni jak nie­mowlęta mlekiem z jakąś domieszką. Przez dwa dni.

Dopiero trzeciego dnia otrzymaliśmy prawo wyjścia na ląd z dokładnym jadłospisem - co nam wolno jeść.

Właśnie wybierałem się na ląd, gdy uczeń bosmański kazał mi zameldować się u kapitana. Co to będzie? O co chodzi? Może nie nadaję się na marynarza? Mierzono mi wczoraj temperaturę i puls. Z pewnością lekarz mnie zdyskwalifikował.

Kapitan siedział przy biurku. Był bardziej wymęczony od nas.

- Znaczy, dlaczego nie piszecie do matki? - padło nieoczekiwane pytanie.

Co mam odpowiedzieć? Jeśli zacznę mu opowiadać o Wieży Świętojańskiej - pomyśli, że zwariowałem i wtedy mnie „spisze” jak dwa razy dwa cztery. W jaki sposób wytłumaczyć w paru słowach nurtujące mnie przez całą podróż wątpliwości?

Siląc się na jak najbardziej obojętny ton powiedziałem:

- Na statku nic się takiego ciekawego nie działo, żeby pisać o tym do matki, panie kapitanie.

- Znaczy, jak to? Dla was nic ciekawego nie było w tej podróży?

- Nie, panie kapitanie.

Kapitan wstał i popatrzył na mnie, jakby pierwszy raz mnie zobaczył. Był bardzo blady i zmęczony. Nagle po­czerwieniał i wycedził z pasją przez zęby:

- Znaczy, rozumiecie! Znaczy, kobieta rodzi, znaczy... cierpi, znaczy... kocha. Znaczy, ja żądam, żebyście do matki pisali!

ŚNIEŻNY SZKWAŁ

Na wachtę wychodziliśmy ubrani w grube swetry. Zimno późnej jesieni na Morzu Północnym wciskało się w każde rozchylenie drelichu, kąsało odsłonięte ciało.

Nasz „Lwów” - z ładunkiem fosfatów z Gandawy do Rostocku - szedł prawym halsem przy północno-wschodnim wietrze silnie pochylony na lewą burtę. Porywisty wiatr nie pozwalał na trzymanie górnych żagli. Stały jedynie marsie na foku i grocie, stał fokżagiel, a z górnych czworokątnych żagli - tylko bram na grocie. Wracaliśmy do kraju na zimowe leże i do szkoły w Tczewie. W porównaniu z nauką w szkole najtrudniejsza pra­ca na „Lwowie” wydawała nam się przyjemnością.

Wejście z oceanu na Morze Północne odczuliśmy jako widomy znak zbliżającego się końca podróży. Kraina ma­rzeń z lat dziecinnych stopniowo kurczyła się i zacieśnia­ła. Z żalem myśleliśmy o zbliżającym się rozstaniu z „nie­dźwiedzim mięsem”, jak nazywaliśmy w myśli trudności, które należało przezwyciężyć na żaglowcu. „Niedźwiedzie mięso” stało się dla nas powszednim chlebem na sędzi­wym „Lwowie”.

Jest godzina dziesiąta rano. Podczas wachty mamy dziś takie prace, że wszyscy jesteśmy „pod ręką” naszego wachtowego oficera, „ojca” Kosko. Właściwie jest on na­szym starszym kolegą, ale jednocześnie już absolwentem z dyplomem porucznika żeglugi małej oraz czwartym ofice­rem nawigacyjnym na „Lwowie”. Jego ojcowskie podejś­cie do wszystkich spowodowało, że koledzy nadali mu przydomek „ojciec”, zatwierdzony na chrzcie równikowym w roku 1923, pierwszym pod polską banderą. Cały chór śpiewał wtedy:

Po kolacji ojciec Kosko

Niechaj się uśmiecha bosko!

Porzuć smutki romantyczne,

Przecież życie takie śliczne...

Był harcerzem, brał czynny udział w wywalczaniu nie­podległości, romantyzm zaprowadził go na morze. Śred­niego wzrostu, atletycznej budowy zdobył jeszcze jako uczeń na „Lwowie” tytuł wicemistrza w statkowych za­wodach sportowych, mając pół punktu mniej od mistrza.

Każdy z oficerów nawigacyjnych na „Lwowie” był od­rębną indywidualnością i każdy w swoisty sposób wdra­żał nas do służby na morzu. Ojca Kosko wyróżniało ko­leżeńskie podejście do wszystkich uczniów. Rozumiał on, że pochwała i nagana to dwa końce kija, który służy do tresury a nie do wychowywania, i dlatego najlepiej w ogóle go nie używać. Sam był absolwentem tczewskiej szkoły i wiedział doskonale, co który z nas umie. Jeśli nie robiliśmy czegoś „najlepiej” lub zużywaliśmy na robotę więcej czasu, niż przewidywała praktyka, odpowiedzial­ność za to pozostawiał naszemu sumieniu.

Opowiedział nam kiedyś perską bajkę o sumieniu. W bajce tej potworny grzesznik, rozbójnik morski, musiał się w końcu udać na tamten świat. Gdy przechodził przez most dzielący oba światy, ujrzał śliczną młodą dziewczy­nę, która mile się do niego uśmiechała.

- Tak, jak ja do was - wtrącił w tym miejscu.

Dziewczyna wydała się korsarzowi znajoma. Przyglądał się jej z zaciekawieniem. Ona widząc to spytała: Nie poz­najesz mnie? Przecież ja jestem twoim sumieniem...