Выбрать главу

Do Wilna przybył kiedyś cyrk, w którym produkowała się trupa zawodowych zapaśników. Przed rozpoczęciem walk amatorzy-ochotnicy mogli sobie wybierać dowolne­go zapaśnika i próbować na nim swych sił. Wybrany przez Tenangę zapaśnik walczył lekceważąco i opieszale. Walka trwała pół minuty. Stosowana przez niego stale jedna i ta sama postawa nasunęła Tenandze pomysł tak­tycznego rozegrania spotkania. Po podaniu ręki na powi­tanie Tenanga udał, że chce przeciwnika złapać za głowę. Gdy zapaśnik przyjął swoją ulubioną postawę, złapał go niespodziewanie w tak zwany „przedni pas”. Nim zawo­dowiec zorientował się, o co chodzi, leżał pokonany.

Tenanga zdecydował, że teraz już może zostać marynarzem.

* * *

Zdarzyło się, że w tym samym czasie matka i ojczym Tenangi przez parę tygodni gościli w swym domu Bolesława Limanowskiego. Wielki ten człowiek potrafił znaleźć czas na słuchanie opowiadań Tenangi o wymarzonym zawo­dzie. Po wyjeździe nie zapomniał obietnicy wystarania się i przysłania warunków przyjęcia oraz programu egzami­nów do jednej ze szkół morskich we Francji, zapewniając pomoc w kandydowaniu do niej, oczywiście po uprzed­nim zdaniu przewidzianego egzaminu.

Przed Tenanga wyrósł ogromny „francuski” mur, któ­ry należało przebić głową, wtłaczając w nią uprzednio olbrzymi zapas wiedzy matematycznej, doskonałą znajo­mość języka francuskiego i literatury francuskiej. Miesią­ce mijały na żmudnej nauce nowych przedmiotów, które trzeba było opanować.

Jak zbawcę powitał Tenanga inżyniera Witolda Komockiego, wykładowcę Szkoły Morskiej w Tczewie, który bawiąc z żoną w Wilnie przypadkowo spotkał się z ojczy­mem Tenangi. Ojczym natychmiast zaprosił państwa Komockich do domu. Tenanga zamierał z zachwytu słucha­jąc opowiadań o podróżach na wspaniałym żaglowcu szkolnym „Lwów”, zakupionym w roku 1920 i pomalo­wanym jeszcze w czarno-białe pasy, tak jak ongiś kazał malować swe okręty Nelson; o Szkole Morskiej w Tcze­wie i jej wydziałach - nawigacyjnym i mechanicznym; o wykładowcach - kapitanach z żaglowców i okrętów wo­jennych...

Barwne, pulsujące życiem opowiadania inżyniera Ko­mockiego zbliżyły nagle do realnych i uchwytnych granic zasięgu to, co dotąd wydawało się pozostawać jedynie w krainie marzeń. Dla ziszczenia zamiarów nie trzeba było „zdobywać” Francji. Wystarczyło złożyć maturę i poje­chać do Tczewa. Pani Wanda, żona inżyniera Komockie­go, zaśmiewała się serdecznie widząc zapał Tenangi, goto­wego jechać z nimi natychmiast do Tczewa i zdawać eg­zamin z matematyki i języka francuskiego. Znajomość tych przedmiotów, po przestudiowaniu francuskich pro­gramów, wydawała się Tenandze tak samo nieodzowna jak nadludzka siła fizyczna Orła Śnieżnych Wierchów. Pod koniec wizyty inżynier Komocki mówił już do Te­nangi - „kolego-marynarzu!”.

Na razie jednak trzeba było pożegnać przemiłych, „z nieba zesłanych” państwa Komockich i skończyć gimnaz­jum. Dopiero po zdaniu matury, gdy można już było po­myśleć o przyjęciu do Szkoły Morskiej w Tczewie, Tenan­ga wystosował list do inżyniera Komockiego, rozpoczyna­jący się „niesłychanie po morsku”: UES! UES! UES! Kolego Marynarzu!

Tak wyglądał - jak mu się wydawało - sygnał woła­nia o pomoc na morzu (SOS), zapamiętany przez Tenangę z opowiadań PIERWSZEGO KOLEGI-MARYNARZA.

* * *

Na komisji lekarskiej w Szkole Morskiej w Tczewie zo­stałem odrzucony przez starego lekarza okrętowego Wilkansa. Orzeczenie brzmiało: „Nie nadaje się do służby morskiej z powodu skłonności do reumatyzmu”.

Wróciłem do domu złamany na duchu i poświęciłem się prawu. Ale nawet po roku studiów na uniwersytecie olbrzymi marynarz wspinający się po linie na rufę ża­glowca nie dawał mi spokoju. Przełamując opory w po­staci innej komisji lekarskiej dostałem się wreszcie na wy­marzony i jedyny wówczas żaglowiec szkolny „Lwów”. Pojechałem do Gdańska. Ujrzałem rufę - taką samą jak na obrazku; taką samą linę z węzłami - nazywano ją tu­taj szkentel. Maszty, reje, żagle... Miałem teraz sześć stóp wzrostu, podobnie jak Orzeł Śnieżnych Wierchów. Ale czy tyle samo siły?

Poranek pierwszego dnia na żaglowcu zeszedł na za­opatrywaniu się w rzeczy osobistego użytku, w które sta­tek wyposażał kandydatów i uczniów, na instalowaniu się w szafkach, na rozpakowywaniu worków marynarskich i uzbrajaniu hamaków.

Po śniadaniu - zbiórka do robót. Przydzielono mnie do pomocy uczniowi zatrudnionemu przy zaciąganiu lin na podniebny bombram. Chodziło o wypróbowanie, w jaki sposób zareaguję i jak będę się poruszał na czterdziestometrowej wysokości. Ponieważ byłem przyzwyczajony do wielogodzinnych ćwiczeń na trapezie, kółkach i drąż­ku, wysokość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Znacznie większe wywarł bezlik skomplikowanych i zupełnie obcych nazw takielunku, które usłyszałem przy tej okazji.

Po obiedzie - znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu, przy pomocy któ­rego miano podnosić spuszczone na okres zimowy bramstengi i reje. Zmieniony w konia wprzęgniętego do kiera­tu pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polsku... handszpakami.

Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natych­miastowy: handszpak - wykonany ze specjalnego, twar­dego drewna - prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Na­stępne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Du­ma rozpierała pierś Tenangi”. Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. Zamiast cie­szyć się razem z nami, wpadł w istny szał.

Podobno zostało mu to po służbie na rosyjskim okręcie podwodnym, na którym się topił w czasie manewrów. „Dzięki” kucharzowi. Kucharz po rozkazie przygotowa­nia okrętu do zanurzenia pozostawił otwarty wentylator, woda wdarła się do wnętrza. Nasz pierwszy oficer, który i w tamtej marynarce był „pierwszym”, zobaczył to jedno­cześnie z dowódcą okrętu podwodnego. Dowódca wsko­czył do wody i popłynął do stojącej opodal jednostki. „Pierwszy”, nie chcąc pozostawić załogi samej bez opieki, zamknął za sobą właz i pogrążył się w dobrowolnie przez siebie wybranej stalowej trumnie. W dziobowych pomie­szczeniach okrętu zdołał opanować panikę i uratować część załogi. Zaledwie paru marynarzy zginęło przy wy­dobywaniu się z głębin wodnych, kilku trafiło do szpitala z nadwerężonymi płucami. „Pierwszy” zdobył w tej przy­godzie zdolność do krzyku tak strasznego, jakiego nie sły­szałem nigdy przedtem i nigdy już potem.