Na „Lwowie” ku wielkiej boleści Siasia nie pamiętano ani o wykrytym spisku, ani o „psich wachtach”: godziny wybijano na dzwonie tak, jakby owo wydarzenie i stara tradycja nie miały nigdy miejsca. Nawet tradycyjnych szesnaście uderzeń dzwonu w momencie pożegnania Starego Roku i spotkania Nowego - z których pierwsze osiem wybijał najstarszy wiekiem na okręcie, bez względu na to czy nosił mundur admirała, czy bosmana, zaś następnych osiem najmłodszy marynarz - „profani”, nie mający szacunku dla tradycji, wyraźnie zlekceważyli: oddali tę zaszczytną funkcję najmłodszemu na statku oficerowi nawigacyjnemu, który sam wybijał szesnaście noworocznych „szklanic”.
Oprócz normalnie wybijanych na dzwonie okrętowym „Lwowa” godzin, bito na nim również tak zwane „klangi”. Było to jedno ciche uderzenie w dzwon na dziesięć minut przed mającą nastąpić zmianą wachty. Dawało ono znać, że należy przygotować się do zmiany. Po „klangu”, jeszcze przed wybiciem godziny, obie wachty - zstępująca i wstępująca - spotykały się na pokładzie i zdawały sobie służbę.
W czasie wacht nocnych, od zachodu do wschodu słońca, czuwający na oku uczeń po każdym wybiciu godziny obowiązany był sprawdzić, czy palą się lampy pozycyjne umieszczone na baku po obu burtach: z prawej - zielone światło, z lewej - czerwone. Uczeń musiał również sprawdzić, czy wszystkie widoczne dla niego z dziobu żagle i liny znajdują się w porządku i dać o tym wszystkim znać służbowemu oficerowi śpiewnym okrzykiem:
- Na baku wszystko w porządku! Lampy się palą!
Siaś dumny ze swej wielkiej wiedzy żeglarskiej lamentował zawsze, gdy tylko złapał kogoś z naszej trójki nad węzłem, który zupełnie - według jego opinii - nie nadawał się do użycia w danych okolicznościach.
- To nic, że trzyma! - biadał. - Jak mogłeś coś podobnego zawiązać? Przecież tyle razy już ci pokazywałem.
Siaś denerwował się dopóty, dopóki się nie przespał. Sen koił u niego wszystko. Był jego specjalnością. Potrafił zasnąć w pół słowa podczas własnego opowiadania. Wystarczyło, by się do czegoś „przyłożył”, a natychmiast zapominał o rzeczywistości. Początkowo przerwę w mówieniu uważaliśmy za namyślanie się, ale najczęściej stwierdzaliśmy, że się mylimy, Siaś bowiem spał już snem najzdrowszego dziecka.
Przez Siasia ojciec Kosko nie wymówił raz swego sakramentalnego „Dobra”. Któregoś dnia, pełniąc służbę na oku podczas „ostatniej psiej wachty”, na wybity „klang” Siaś z zapałem wyśpiewał całą zwrotkę:
- Na baku wszystko w porządku! Laaampy się paaalą!
Obie wachty stojące już na zbiórce wybuchnęły śmiechem. Tylko ojciec Kosko zamiast rzucić jędrne „Dobra!” - milczał. Skoczyliśmy obaj z Dalaj Lamą na bak. W pierwszej chwili skruszony Siaś tłumaczył:
- Tylko się „przyłożyłem” do sztagu.
Gdy zaczęliśmy mu wymawiać, jak mógł się „przykładać” pełniąc służbę na oku - Siaś zmienił taktykę i oświadczył, że wydawało mu się, iż jest na porządnym okręcie, na którym na zakończenie „ostatniej psiej wachty” biją tylko jedną „szklankę”. Nie będąc bardzo mocni w tych „szklankach” udaliśmy z Dalaj Lamą, że wierzymy, byle panowała zgoda...
To słynne „przyłożenie” się Siasia miało miejsce jeszcze na Morzu Śródziemnym. Teraz znajdowaliśmy się już na Morzu Północnym i wracaliśmy do domu. Dzwon wybił cztery „szklanki” - dziesiąta rano. Byliśmy zajęci reperacją starego żagla. Wtem przyszedł gwałtowny powiew wiatru wraz z szybko nasuwającą się czarną chmurą. Pod naporem wiatru „Lwów” jeszcze bardziej położył się na lewą burtę. Długi gwizdek oficera wachtowego poderwał nas na nogi.
- Grotbram na dół! - posłyszeliśmy komendę ojca Kosko. - I zwinąć!
Nasza czwórka została wyznaczona do zwinięcia. Pozostała część wachty rzuciła się do spuszczenia bramrei na dół, to jest do miejsca, w którym pozostaje stale, jeśli żagiel jest zwinięty. Sam żagiel został gordingami dociągnięty do rei. W ten sposób nie powodował już przechyłu statku, ale mógł być łatwo porwany przez wiatr. Należało go zatem możliwie jak najszybciej zwinąć.
W chwili gdy byliśmy już na wantach, po których musieliśmy się dostać na trzydziestometrową wysokość, gdzie znajdował się bram, zostaliśmy spowici kurzawą śniegu. Pięliśmy się ku górze po omacku. Najszybszy z nas wszystkich Szermierz był pierwszy na wantach i teraz szykował się już do przejścia z want na pertę podczepioną pod reją. Idąc po percie trzeba było dostać się na nok, czyli koniec rei, od którego rozpoczynało się zwijanie żagla. Praca na noku była najcięższa. Należało obszyty linami i skórą róg żagla, zakończony okuciem, do którego były zamocowane liny służące do stawiania go i zwijania, wciągnąć na reję. Wówczas dopiero można było zacząć porządnie układać żagiel w długie, równe fałdy, a następnie zrobić ostatnią fałdę zwaną taszą, do której składało się wszystkie poprzednie. Ułożony w taszy żagiel wciągało się na reję i umocowywało sejzingami.
Szermierz był silny, ale słabszy od każdego z nas. Jeśli będzie zbyt długo mocował się z rogiem żagla, zatrzyma całą robotę i nie wykonamy jej w przepisowym czasie. Przez zmrużone, sieczone śniegiem i wiatrem oczy z trudem tylko możemy patrzeć. Po omacku docieramy do bramrei. Teraz rozpoczynamy walkę z wydymanym przez wiatr żaglem, który usiłuje nas zrzucić. Stojąc na stalowej percie, podczepionej pod reją na tak zwanych szelkach, musimy zdławić wymykające się spod rąk zwoje szarpane wiatrem. Trzymamy się żelaznego pręta idącego wzdłuż całej rei, do którego „przyszyty” jest żagiel. Wydymając się odrywa on nasze kurczowo na pręcie zaciśnięte palce.
Walczymy w chmurze śnieżnej, nie widząc nawet siebie wzajemnie. Jesteśmy cali pokryci już śniegiem. Jak zawsze, swetry „podjechały” nam przy pracy do góry, cały pas na plecach jest obnażony i pokrywa się śniegiem. Wiatr gwiżdże na każdej linie, wdziera się do nozdrzy, wpycha się do ust, wydymając zabawnie policzki i wtłacza śnieg na grzbiecie pod swetry. Jesteśmy zachwyceni - znów mamy prawdziwe „niedźwiedzie mięso”.