Humor psuje nam tylko Szermierz. Wiemy, że wszyscy na dole są ciekawi, jak damy sobie radę w śnieżycy. Nie możemy narazić się na zarzut, że przy trudniejszych warunkach nie potrafimy porządnie i w przepisowym czasie zwinąć żagla. Nie wolno nam w pośpiechu „zrobić dziecka”. Jest to duża wypukłość na żaglu, która powstaje wówczas, jeżeli w pośpiechu nie wyrówna się odpowiednio fałd. „Dziecko” dopuszczalne jest tylko w sztormową noc, ale nigdy w dzień.
Z gniewu na Szermierza nie czujemy nawet zimna. Każda minuta czekania na niego wzmaga naszą niecierpliwość. Nareszcie - uporał się! Układamy teraz równo pokryte śniegiem fałdy żagla, który szybko nam sztywnieje w rękach od wilgoci i zimna. Już mamy taszę i wreszcie pół żagla jest na rei. Mokre sejzingi z trudem udaje się owinąć dookoła rei.
Dalaj Lama zamocował już swój sejzing i goni na drugi nok rei. Suniemy szybko za nim. Ledwo możemy go dogonić. Dalaj Lama przesuwa się pod trzepoczącym mu koło głowy wydętym garbem, wypełnionym wiatrem. Już jest chyba na noku, bo go nie widzimy. Staramy się nadrobić teraz stracony, jak nam się wydaje, czas. Wiemy, że kapitan jest na pokładzie. Jeśli będziemy zbyt długo zwijali, może powiedzieć coś przykrego ojcu Kosko, a ten naturalnie rzeknie nam tylko swoje „Dobra”! I to wszystko przez tego Szermierza.
Leżymy znów na rei, na pokonanym żaglu. Dalaj Lama, zanim do niego dotarliśmy, uporał się z rogiem. Żagiel już w taszy. Nowe niebezpieczeństwo: jeśli taszę zrobiliśmy zbyt dużą - cały żagiel przeleci na drugą stronę rei i będzie widoczny z rufy. Jest to gorsze od „zrobienia dziecka”. Jeśli tasza jest za mała - żagiel nie położy się na rei, lecz zawiśnie pod nią. Ale wyczuwamy rękami, że tasza jest tym razem dobra, żagiel leży prawidłowo na rei. Jeszcze tylko 'owinąć wszystko sejzingami. Układamy je starannie, one bowiem pierwsze rzucą się wszystkim w oczy, gdy przejdzie śnieżyca.
Ostatni „półsztyk” przy ostatecznym zamocowaniu sejzingów. Bada je krytyczna ręka Siasia, idącego już z rei na maszt. Siaś nigdy nam nie dowierza.
Pierwszy schodzi na dół Szermierz. Idziemy na oślep w nieustającej białej kurzawie i w porywach zimnego szkwału. W duchu besztamy Szermierza: tyle czasu zmarnować na zwinięcie jednego bramu! Myśl ta psuje nam smak „niedźwiedziego mięsa”; zwinęliśmy przecież w czterech bram podczas śnieżycy.
Zaledwie Dalaj Lama, idący jako ostatni, zeskoczył z want na pokład, absolwent pełniący służbę bosmańską kazał nam zameldować się u kapitana. Po raz pierwszy byliśmy tak mocno rozżaleni na Szermierza.
- Po co żeś się pchał na nok? Przez ciebie teraz tyle wstydu. Gdyby tobie samemu kazali się zameldować, by łoby wszystko w porządku. A tak wszyscy za ciebie będziemy odpowiadać!
Weszliśmy na rufę i ustawiliśmy się przed nawigacyjną.
- Idź teraz pierwszy i zamelduj! - powiedział Siaś do Szermierza. Ten bez słowa podszedł do porucznika Kosko i zameldował, że jesteśmy.
W odpowiedzi usłyszeliśmy krótkie „Dobra”. Po chwili ojciec Kosko wszedł do nawigacyjnej zameldować nas kapitanowi.
Wiatr osłabł, śnieg jeszcze prószył z lekka. Kapitan natychmiast wyszedł z nawigacyjnej. Miał twarz zziębniętą, tak jak i my wszyscy. Nie mogliśmy z niej wymiarkować, na co się zanosi, ale gdybyśmy mogli w tej chwili rozszarpać Szermierza, to byśmy go chyba rozszarpali.
Kapitan zaczął naturalnie swe przemówienie od „znaczy”:
- Znaczy, zmarzliście! Znaczy, taka prawdziwa marynarska praca. Znaczy, żebyście się nie przeziębili, dostaniecie po kieliszku koniaku.
Steward kajutkompanii, Byczyk, stał już w nawigacyjnej z tacą i czterema kieliszkami koniaku. Wyszedł teraz na pokład, uważając, by mu wiatr nie zabrał całej tacy.
- Znaczy, proszę! Żebyście się nie przeziębili! - powtórzył kapitan.
OXELÖSUND
W tym roku „Lwów” wrócił do dawnej świetności sprzed sześćdziesięciu lat. Znów jest okrętem pasażerskim, jak wówczas kiedy nosił jeszcze banderę angielską i imię jednego z miast Indii, CHINSURA, a na trzecim maszcie miał reje. Cały międzypokład odświeżyliśmy i wymalowaliśmy białym lakierem. Staramy się wyobrazić sobie, jak podróżowali na nim ludzie przed sześćdziesięciu laty: wojskowi i urzędnicy z rodzinami, udający się do Południowej Afryki, Indii lub Australii.
Obecnie pasażerami są harcerze; płyną z nami do Sztokholmu. Wieziemy również eksponaty z Polski na wystawę rolniczą w Sztokholmie. Pasażerowie nasi - podobnie jak i my - sypiają w hamakach, jedzą posiłki przy wiszących stołach w międzypokładzie siedząc na składanych, długich ławkach. Czy dawniej były tutaj kabiny i koje? Nie możemy tego odgadnąć: żadnych śladów po wielu przeróbkach, jakie przechodził statek, nie zostało.
Prowadzimy życie bardziej urozmaicone niż podczas poprzednich podróży z kłopotliwymi ładunkami. Wieczorami od godziny osiemnastej do dwudziestej odbywają się koncerty. Prowadzi je Dalaj Lama. W niedzielę organizujemy zawody sportowe. Odbył się raz nawet turniej szachistów, w którym zostałem wicemistrzem. Miało to miejsce pewnej niedzieli, kiedy zostałem wyznaczony n.a drugiego dyżurnego międzypokładu, ponieważ pierwszy miał obie ręce skaleczone i nic nie mógł robić. Do ogłoszonego przez nas turnieju nikt się więcej nie zgłosił. Graliśmy więc tylko we dwójkę przez cały dzień, tak długo, aż zostałem wicemistrzem w szachach.
Tego rodzaju tytuły nikomu jednak na „Lwowie” nie imponowały. Natomiast tytuły zdobyte za sprawności fizyczne były jak legendy przekazywane „z pokolenia na pokolenie”. Największym uznaniem cieszył się tytuł wicemistrza Warszawy w boksie, grupy juniorów. Piastował go Siaś, uczeń Junoszy, nigdy przez nikogo nie pokonany ani na „Lwowie”, ani podczas zawodów w szkole. Siaś ćwiczył stale i wytrwale, nawet na kołyszącym się pokładzie uprawiał między hamakami tak zwaną „walkę z cieniem”.
Już naszemu Siasiowi mocno siła wzbiera,
Zaraz zastosuje „frazę Carpentiera”[6].