Dwuwiersz ten powstał kiedyś podczas tradycyjnych międzyburtowych „zawodów poetyckich”.
Skoki wzwyż, skoki w dal, walki zapaśnicze, szermierkę uprawiano zarówno na lądzie - w szkole, jak i na „Lwowie”. Na statku jednak kwitła przede wszystkim gimnastyka akrobatyczna. Legendarne były na przykład wyczyny tych, którzy potrafili stanąć na jabłku. Jabłka, stanowiące zakończenie szczytów masztów, miały na „Lwowie” kształt grubych, spłaszczonych u góry dysków, nałożonych na wierzchołki masztów. Z trudem można było postawić na jabłku obie stopy. Pewne, choć nieznaczne, ułatwienie stanowił pręt od anteny wznoszący się na kilkanaście centymetrów nad jabłkiem. Kiedyś taki moment stanięcia na jabłku uwieczniony został na fotografii. Zdjęcie nosiło tytuł: „Ten, który zajął najwyższe miejsce w marynarce handlowej”. Ów wyczyn należał do Tadzia Meissnera.
Trzydzieści metrów nad pokładem, w miejscu połączenia stengi z bramstengą, znajdowały się dwa wąsy, poziome pręty żelazne złączone ze sobą poprzeczką, co przypominało dr,ążek do gimnastyki. Byli tacy, którzy na tej poprzeczce ćwiczyli wymyki lub potrafili zwiesić się na palcach nóg, opuszczając na dół głowę i ręce.
Przy słabym wschodnim wietrze idziemy na północ. Jak zwykle w dzienniku okrętowym nie wypełniona pozostaje rubryka „port przeznaczenia”, pomimo że wiemy, iż idziemy do Sztokholmu.
Niedziela w morzu. Wielkie zawody pod nazwą: „Bieg przez maszty”. Konkurencja ta wyglądała następująco: na dany znak należało prawidłowo zawiązać węzły banderowe, podnieść do góry flagę, zamocować flaglinkę podniesionej flagi na nagelbanku i rozpocząć bieg od relingu na rufie do want fokmasztu, wbiec na saling i po przejściu przez saling zejść z drugiej strony na pokład, następnie dobiec do want grotmasztu, znów wbiec na saling, zejść z drugiej strony grotmasztu i wrócić na miejsce startu, aby opuścić flagę.
Do znanych ze swej wielkiej sprawności zawodników dołączył się tym razem nasz mistrz w szyciu żagli i grze na gitarze - Włodek Cybulski, czyli „Starzec”. Włodek zjawił się na starcie w długich, juchtowych butach, które zwykle nakładał w sztormową pogodę. Podobny był w nich do szwedzkiego rajtara i wzbudził nieopisaną wesołość wśród współzawodników, obutych bez wyjątku w lekkie pantofle. Starzec poprosił jedynie o to, by mógł startować do biegu jako ostatni. Wszyscy zgodzili się jednogłośnie, chcąc zachować najweselszy bieg na zakończenie.
Biegi odbywały się oczywiście na czas - mierzony na. stoperach przez trzech sędziów. Czasy poszczególnych zawodników różniły się zaledwie o sekundy. Wszyscy wiązali węzły jak automaty i wbiegali na maszty jak wiewiórki. Każdy ruch był obliczony, precyzyjny. Po wantach zbiegali szybciej od myśli śledzącej ruchy ich nóg. Dopadali wreszcie podniesionej flagi. Szybkim ruchem zwalniali pętlę trzymającą linkę; jedno szarpnięcie i flaga w ręku zawodnika kończyła bieg. Trzy stopery podawały dokładnie niemal takie same wyniki.
Wreszcie i Starzec stanął na starcie. Bieg jego w ciężkich, długich butach zapowiadał się zgoła humorystycznie. Zyskał sekundę przy podnoszeniu flagi, wiążąc węzły wprost błyskawicznie. Potem ruszył „z kopyta” do want fokmasztu, wśród ogólnej wesołości i tupotu ciężkich, sztormowych butów. Znany ze swych długich ramion Starzec cały wysiłek przy wchodzeniu na saling powierzył rękom. Gdy na wysokości trzydziestu metrów przeskoczył z jednej burty na drugą, zaszło coś nieoczekiwanego: nim ktokolwiek zdał sobie sprawę, co się stało, Starzec był już na pokładzie i gnał do want grotmasztu. Z salingu skoczył brawurowo na padun[7], wolny od wszystkich drabinek sznurowych want, owinął się dookoła niego butami i błyskawicznie zjechał na pokład. Nie milknące brawa towarzyszyły Starcowi przez całą drogę na saling grota i przez następną błyskawiczną jazdę na drugim padunie, na którym prześcignął nawet myśl. Za chwilę wśród ogólnego zachwytu Włodek został ogłoszony zwycięzcą biegu.
Tego dnia mieliśmy jeszcze jedną sensację. Silny wiatr zachodzący od północy zmusił nas do zwinięcia bramżagli. Wobec tego, że mieliśmy na burcie pasażerów, usiłowaliśmy wykonywać wszystko jak można było najsprawniej i najszybciej. W pewnej chwili, już przy zakładaniu i dociąganiu sejzingów, ujrzeliśmy Edka Gubałę lecącego w dół z trzydziestokilkumetrowej wysokości.
Patrzyliśmy z zapartym oddechem i życzyliśmy mu, by wpadł do morza. Byliśmy już nastawieni na natychmiastowe wyrzucenie za burtę wszystkiego, co pływa i gotowi do spuszczenia szalupy. Jeśli spadnie na pokład... nie chcieliśmy o tym myśleć.
Edek trzymał w rękach koniec sejzinga, za jaki w pośpiechu nieostrożnie pociągnął zamiast za tę część liny, która obłożona już była dookoła rei. Zobaczyliśmy, jak sejzing wyprężył się pod jego ciężarem. Ciało zasprężynowało na długiej, kilkumetrowej lince, lecz zaciśnięte na niej dłonie nie puściły. Nasz Edek, siłacz o lekkim tułowiu i wspaniale rozwiniętych mięśniach ramion i bicepsach, ruszył po sejzingu do góry. Jak na ćwiczeniach gimnastycznych wspiął się po linie na reję, dokończył mocowania sejzingów i znalazł się na pokładzie.
Niewątpliwie Edka uratowała jego siła, z której był znany. Potrafił na przykład niekiedy podciągnąć się piętnaście razy z rzędu na jednej ręce, uczepiony jednym palcem tej ręki do kółka. Czegoś podobnego na statku nikt oprócz niego dokazać nie potrafił.
Upadek z rei widział również kapitan. W chwili gdy Edek zszedł z masztu, podszedł do niego drugi oficer, obejrzał jego ręce i kazał się zameldować u kapitana.
- Znaczy, jak to się stało? - zapytał kapitan.
- Pociągnąłem przez nieuwagę, panie kapitanie, za sam koniec sejzinga i... poleciałem - wyjaśnił Edek.
- Znaczy, wydarzyło się to wam przez nieuwagę? - upewnił się kapitan.
- Tak jest, przez nieuwagę, panie kapitanie! - potwierdził Edek.
- Znaczy, jeśli wam jeszcze raz zdarzy się coś podobnego przez nieuwagę, znaczy, ja was ukarzę. Znaczy, ja żądam, żebyście uważali! Zrozumieliście?
- Tak jest, panie kapitanie!
- Znaczy, możecie odejść.