Kapitan i Edek zasalutowali sobie i życie na „Lwowie” potoczyło się dalej.
Sztormowy wiatr i niedogodne warunki do lawirowania nie pozwoliły nam dojść do Sztokholmu. W dzienniku okrętowym jako port przyjścia zapisaliśmy redę Oxelösundu, a przy pięknie narysowanej w dzienniku kotwicy umieściliśmy notatkę: „Na prawej kotwicy, pięć szakli łańcucha w wodzie”.
Jeśli podczas postoju na kotwicy kapitan chciał dostać się na ląd, to najszybszym środkiem komunikacji był nasz dziesięciowiosłowy kuter. Załogę tej łodzi dobierano spośród ochotników. Nagrodą za kilkugodzinne wytężone wiosłowanie był przywilej postawienia „pierwszej stopy” na brzegu nowego kraju. Dodatkowym zajęciem załogi kutra było utrzymywanie go w stanie kwitnącej świeżości. Łódź stanowiła jak gdyby miniaturową, pływającą wystawę wszystkich możliwych do zademonstrowania węzłów, plecionek, a nawet chodników tkanych na warsztacie tkackim, wykonanym przez „mistrza” w tej dyscyplinie - Kazimierza Rutkowskiego.
W chwili rzucania kotwicy załoga kutra musiała być już ogolona i wymyta w dodatkowym litrze wody, przydzielanym każdemu z jej członków. Staraliśmy się też mieć wszyscy jednakowe drelichy, wyprane i wymaglowane na taką uroczystość.
W Oxelösund odbiliśmy od trapu „Lwowa” jednocześnie z powracającą motorówką władz portowych. Była duża fala. Od razu spostrzegliśmy, że motorówka - miotana falą - nie może rozwinąć swej pełnej szybkości. Bez umawiania się postanowiliśmy rozpocząć z nią wyścig. Zabraliśmy się do wiosłowania. Tempo stawało się coraz szybsze. Po kilku minutach zrównaliśmy się z motorówką, a później zostawialiśmy ją coraz dalej za sobą. Kapitan był bardzo zadowolony, pomimo że nie wyraził tego słowami. Ale wystarczyło nam spojrzeć tylko na kapitańską szczękę, która jak nieomylny barometr wskazywała ,fair” - „pogodnie”.
Za falochronem woda była spokojniejsza, motorówka szybko nas dopędziła, wyprzedziła i znikła. Szczęka kapitana nie przestawała jednak nadal wskazywać „pogody”.
Dobiliśmy do nabrzeża i kapitan wyszedł na ląd. Zwinęliśmy banderę. Wobec tego, iż kapitan zapowiedział, że wróci za chwilę - po rytualnym postawieniu stopy na lądzie - siedzieliśmy jak przykuci do wioseł. „Chwila” kapitana trwała piętnaście minut. Wrócił, by nam powiedzieć, że przyjedzie za cztery godziny i że w tym czasie możemy zwiedzić miasto.
Załoga zakotwiczonego na redzie żaglowca pod „egzotyczną” banderą wzbudziła ciekawość wśród mieszkańców Oxelösundu. Spora ich grupa pojawiła się na nabrzeżu.
Szwedzi byli nami wyraźnie zainteresowani. Widzieliśmy, że podoba im się zarówno nasz kuter, jak i nasza wystawa mat, chodników oraz węzłów.
Wylosowaliśmy spośród nas tego, który zostanie na kutrze, i pozostałą dziesiątką zeszliśmy na ląd.
Wielu Szwedów przyjechało na rowerach. Po chwili jeździliśmy już na ich rowerach po placyku. „Tubylcy” byli tak uprzejmi, iż zaproponowali, byśmy na rowerach obejrzeli miasto, które nam pokaże wybrana przez nich ładna przewodniczka.
Dziewczynka była zachwycona swą rolą. Ruszyła naprzód prowadząc za sobą nas dziesięciu, jadących jeden za drugim. Z kolei jechali ci mieszkańcy Oxelösundu, którzy mieli rowery i chcieli nam towarzyszyć. Szybko przemknęliśmy uliczkami miasta, obejrzeliśmy piękny park i wszystko to, co svenska flicka[8] uważała za godne pokazania polskim żeglarzom. Wróciliśmy na nabrzeże, dziękując uprzejmym właścicielom rowerów.
Ukazanie się nasze na ulicach Oxelösundu w „szyku torowym” na rowerach - postawiło miasteczko na nogi. Toteż gdy wyruszyliśmy już piechotą do parku, towarzyszyła nam spora grupa osób. Podziwiając park zatrzymaliśmy się w pobliżu stolików przed kawiarenką. Kawiarnia była pełna ludzi. Wszystkie niemal stoliki zajęte.
Rozmowę z towarzyszącymi nam Szwedami prowadziliśmy na tyle, na ile pozwalała nam nasza skromna znajomość języków obcych. Zrozumieliśmy, że przyjemnie by im było, gdybyśmy - jako egzotyczni dla nich żeglarze - zechcieli zademonstrować coś interesującego. Wszystko to, co mówiliśmy o sobie w języku angielskim lub niemieckim, było suche i nie stanowiło specjalnej atrakcji. Zastanawialiśmy się więc, czym by ich tu olśnić? Śpiewów chóralnych i solowych nie mogliśmy wykonać, ponieważ nie było wśród nas tych, którzy reprezentowali jakiś poziom. Zdecydowaliśmy się na akrobacje, przedstawiając nasz program z międzypokładu: chodzenie na rękach, „żywy pakunek”, polegający na podwinięciu nóg pod pachy i założeniu rąk na plecach, most, salto... Pokazaliśmy też z Kotem akrobacje zespołowe, łatwe, ale efektowne.
Brawom nie było końca. Niektóre numery trzeba było bisować. Wielu zachwyconych widzów usiłowało natychmiast wręczać nam pieniądze. Inni zapraszali do stolików na kawę i ciastka. Gdyśmy stanowczo wszystkiego odmówili, zjawiła się właścicielka kawiarenki - wysoka, ładna blondynka - niosąc dwie olbrzymie tabliczki czekolady. Tak dużych tabliczek jeszcześmy nie widzieli. Zmieszaliśmy się z Kotem, gdy chciała nam je dać i nie wiedzieliśmy, jak postąpić. Ale piękna Szwedka podała każdemu z nas rękę i już na prawach znajomości zmusiła do przyjęcia czekolady.
Objedzeni otrzymaną czekoladą, dumni wróciliśmy na nasz kuter z największym kawałkiem czekolady dla kolegi, któremu przypadł w udziale los pilnowania łodzi. Szwedzi towarzyszyli nam cały czas.
Na widok wracającego kapitana stojący na nabrzeżu tłum rozstąpił się. Sprawnie demonstrujemy teraz nasze wyszkolenie morskie. Bezszelestnie zdejmujemy cumy i szybko zajmujemy swoje miejsca w łodzi. Wioślarze - bosakowy i wzorowy - przytrzymują kuter przy nabrzeżu.
- Baczność! - pada komenda. Kapitan wchodzi do kutra. Sternik salutuje. Gdy tylko usiadł, sternik rzuca komendę: - Spocznij! - i rozwija banderę. Następnie pyta kapitana, czy można odbić od nabrzeża? Na komendę - Odbij! - bosakowy silnie odpycha dziób kutra. Wioślarze cicho wyjmują zasłony burtowe, maskujące łożyska dulek - kwadratowe dębowe deseczki, przez środek których przechodzą kunsztownie plecione linki, zakończone na zewnątrz „brylantowymi” gałkami. Tych dziesięć gałek, uplecionych z chińską cierpliwością, stanowi naszą dum?.